Karolina Wigura: Dlaczego Polak pije? Czy robi to z innych przyczyn niż Niemiec, Rosjanin albo Amerykanin?
Ewa Woydyłło-Osiatyńska: Nie. Na pewno mamy swoje kulturowe, specyficzne cechy, ale mylne byłoby podejście, że nas, Polaków, wyróżnia jakaś szczególna „narodowa przypadłość pijacka”. Ludzie mieszkający w różnych częściach świata inaczej metabolizują alkohol – to wiąże się z biologią, chemią, klimatem. Nie absolutyzowałabym jednak tych czynników. O wiele ważniejsze są style życia i konsumpcji. A one nie różnią się zbytnio.
Jakie role społeczne odgrywa alkohol?
Zasadniczo dwie. Po pierwsze, dodaje nową jakość przyjemności – ważnej zarówno dla jednostki, jak i dla grupy, w obrębie której ta jednostka funkcjonuje. Dzięki alkoholowi na świecie urodziły się miliardy dzieci, zawarto bardzo wiele przyjaźni. Alkohol jest fantastycznym sposobem na zbliżanie ludzi, ze względu na swoje działanie chemiczne. Działa on na naszą korę mózgową – tę część mózgu, w której zapisane są różne ostrzeżenia, wzorce kultury, normy prawne, moralne – czasowo je wyłączając. W efekcie znika skrępowanie społecznymi konwenansami, pojawia się rozluźnienie, zwiększa się zuchwałość, odwaga, a zatem te cechy, które są cenione i pożądane. Dzięki alkoholowi wzrasta zdolność do wchodzenia w interakcje z innymi, ale zarazem maleje ich racjonalność.
A druga rola alkoholu, o której pani wspomniała? Równie pozytywna?
Dla jednych alkohol to uzupełnienie, dla innych warunek konieczny do zabawy czy – patrząc szerzej – całego życia. Dla niektórych picie staje się wartością samą w sobie, a nie dodatkiem. Na tym właśnie polega alkoholizm – na wyparciu innych celów, innych wartości. I tu uwaga: przedawkować można każde lekarstwo i każdą używkę, nie tylko alkohol. Na taki błąd wielu z nas sobie w życiu pozwoliło i „świat nie runął”.
Zatem dopóki akt ten jest jednorazowy, sporadyczny, nie ma w nim nic złego. W stwierdzeniu tym tkwi jednak pułapka, bo „okolicznościowość” dla jednej osoby to już „codzienność” dla drugiej.
Nie chodzi mi jedynie o częstotliwość, lecz także o skutki społeczne. To taki wzmocniony imperatyw Kanta: ludzi oceniamy i po pobudkach, i po skutkach ich działalności. Chwilowe odurzenie nie stanowi problemu pod warunkiem, że człowiek pod wpływem alkoholu nie próbuje podejmować ryzykownych – dla niego i otoczenia – działań. Alkohol oszukuje człowieka w tym sensie, że daje fałszywe przekonanie o większej „mocy”, podczas gdy rzeczywista sprawność organizmu obniża się. I refleks, i uwaga, i czujność, i fizyczne umiejętności są pod wpływem alkoholu gorsze. Niestety, ludzie dają się łatwo uwieść alkoholowi. Ten aspekt spożywania wyskokowych trunków – złudne przekonanie o wzroście własnej siły – stało się ponurą wizytówką Polaków.
Czyli tu dochodzimy do tego, w jakim sensie polskie picie jest specyficzne? To bardziej ułańska fantazja czy junacki etos?
Polaków, czego dowodzą różne psychospołeczne badania, cechuje arogancja wobec autorytetów. „Uczyć Polaka, jak się pije wódkę” – przecież to dla wielu naszych rodaków brzmi jak potwarz. Daleka jestem od tłumaczenia choroby alkoholowej skłonnościami kulturowymi, ale muszę przyznać, że megalomania Polaków to choroba wzmacniająca wiele dolegliwości w narodzie, choćby pijaństwo.
A przekonanie, że Polaków rozpito w PRL, że spożycie alkoholu wrosło wtedy w kulturę spędzania czasu wolnego, że stało się częścią codzienności w pracy, że dostęp do alkoholu był elementem politycznej gry? Pisał o tym Krzysztof Kosiński w „Historii pijaństwa w czasach PRL”.
Książka Kosińskiego jest ciekawa i z pewnością warta polecenia, przestrzegam jednak przed wyjaśnianiem charakteru współczesnego alkoholizmu brzemieniem historii. Jeśli zgodzimy się ze stwierdzeniem, że okres 1945-1989 oznaczał wyłącznie zniewolenie narodu, za wszelkie bolączki społeczne z tych lat winić powinniśmy „obcy system”. Moim zdaniem to stawianie kolejnej zasłony dymnej, w istocie podtrzymującej megalomanię narodową i naszą skłonność do obwiniania innych za własne problemy. Czy ktokolwiek rozpijał Polaków w okresie PRL? Ze względu na częste kontakty zawodowe obserwuję od wielu lat skalę alkoholizmu w krajach posowieckich i jestem przekonana, że proces „alkoholowej kolonizacji” przebiegał wcale nie łagodniej na Litwie, Łotwie, w Estonii, Kirgistanie, Kazachstanie, Turkmenii, Armenii. Na liście tej są także kraje muzułmańskie, w których wódkę „wszczepiono” niezwykle skutecznie, łamiąc na skutek tego tożsamość narodowo-religijną tamtych narodów. W PRL nic takiego nie miało miejsca. Sięgnijmy do Sienkiewicza i od razu okaże się, czym był alkohol dla szlachty polskiej. Polityka zaborców w XIX w. – zwłaszcza wprowadzenie przymusu propinacyjnego – doskonale korespondowała ze zwyczajami kulturowymi już obecnymi w społeczeństwie. Polaków nikt nie uczył picia wódki pod przymusem.
A czy zmiany geopolityczne wpływają na ewolucję konsumpcji alkoholu? Czy powiew wolności po 1989 r. odciągnął Polaków od sklepów monopolowych i aparatury bimbrowniczej?
Rzeczywiście, bimbrownictwo, produkcja samogonu i nalewek to od dawien dawna „narodowy sport” Polaków i – co potwierdziły prace historyków, wspomniana książka Kosińskiego oraz „Tylnymi drzwiami. «Czarny rynek» w Polsce 1944-1989” Jerzego Kochanowskiego – forma antysystemowej manifestacji poglądów społeczno-politycznych. Pędzimy samogon, bo: nie zgadzamy się z władzą, krytykujemy politykę podatkową itd. Jak widać, łatwo jest nam dorabiać ideologię do produkcji i spożywania alkoholu. Obawiam się, że w tendencji tej bardziej widać nasze słabości niż kreatywność. Tymczasem po 1989 r. pijaństwo w Polsce zdecydowanie zmalało. Utraciliśmy niechlubne wysokie miejsce pod względem ilości spożycia alkoholu na głowę. Wyprzedzili nas choćby obywatele krajów śródziemnomorskich. Warto jednak podkreślić, że pijemy inaczej niż oni. Polak pije, żeby się upić. Nawet młodzież licealna, kiedy organizuje spotkanie pod nieobecność rodziców, nie mówi: „wpadnijcie, to się napijemy”, tylko „przyjdźcie, to się upijemy”. Język odzwierciedla (pod)świadomość społeczną.
Kto zatem po 1989 r. przestał pić?
Najmniej piją na ogół ludzie dbający o zdrowie, najlepiej wykształceni, posiadający wiedzę o działaniu alkoholu, ci, którym najbardziej zależy na jakości życia. Proszę zwrócić uwagę: można mieć barek pełen drogich trunków, nawet je kolekcjonować, trwonić przy tym znaczne sumy, ale nie nadużywać alkoholu. Konsumpcja nie musi być libacją i okazją do upijania się. Natomiast konwencja (u)picia się pasuje do ludzi, którzy źle się sami ze sobą czują, mają kompleksy, nierozwiązane konflikty, którym alkohol przynosi ulgę, bo na moment „wyłącza” świadomość. Nie brak też alkoholików zapijających pogardę wobec siebie.
Czy dostrzeżenie tej pogardy i wstydu wobec siebie nie jest oznaką modernizacji systemu społecznego? Czy ma to związek z sekularyzacją relacji międzyludzkich, zmianą w postrzeganiu związków między państwem, społeczeństwem i religią?
Nie jestem zwolenniczką interpretowania alkoholizmu przez pryzmat triady: „alkohol, wina, katolicyzm”. To są zjawiska współwystępujące, ale nie podjęłabym się określić ich korelacji. Religia z pewnością wpaja poczucie grzechu i winy. Można doszukiwać się pewnych związków między spożyciem alkoholu a stosunkiem do praktyk religijnych, ale warto mieć zawsze z tyłu głowy szerszy kontekst społeczno-ekonomiczny. Przykładowo, na postawie badań prowadzonych w amerykańskim „tyglu narodów” łatwo dostrzec, że dwie nacje uchodzą statystycznie za najbardziej obciążone predyspozycją do alkoholizmu – Polacy i Irlandczycy, „narody piwa, whisky i wódki”. Ale tutaj kluczem do wyjaśnienia plagi alkoholizmu nie są statystyki uczestnictwa w nabożeństwach, lecz „zmienne pośredniczące” – szczególnie wpływ religii na relacje międzypłciowe, stosunek do seksu. Na tym właśnie tle rodzą się głębokie problemy psychologiczne, związane z modernizacją systemu społecznego i historyczną zmianą wzorców kulturowych. Alkoholizm rozwija się na podłożu konfliktu wewnętrznego, silnie odczuwalnego w diasporze migrantów. Ucieczka w alkohol to próba odnajdywania się w nowym świecie, sklecania pękającej tożsamości grupy.
A jeśli chodzi o terapię uzależnienia od alkoholu? Czy 1989 r. przynosi ze sobą przełom?
Z pewnością tak. Polska jest w czołówce świata, jeśli chodzi o system leczenia odwykowego, terapii uzależnień. Oczywiście trudno o podanie wiarygodnych i aktualnych danych statystycznych dotyczących skuteczności terapii. Alkoholików nigdy nie było łatwo policzyć. Trudno jest ustalić odsetek osób, którym terapia pomogła jedynie przez chwilę, a którzy potem wrócili do picia. Oni przecież nie będą się tym specjalnie chwalić. Można jednak policzyć grupy Anonimowych Alkoholików. Mamy ich w Polsce już prawie trzy tysiące. A na przykład w Rosji jest w sumie około 500 grup na ponad 140 milionów mieszkańców.
Czy każdy, kto się leczy, może wyzdrowieć z alkoholizmu?
Istnienie wielu państwowych oraz prywatnych poradni i ośrodków terapeutycznych, w których ludzie mogą się leczyć nie oznacza, że każdy, kto tam przyjdzie – wyzdrowieje. Te placówki pomagają tym, którzy mają w sobie determinację, poczucie godności i świadomość, że mają już dość pijackiego życia i chcą mieć inne, lepsze. Instytucje dają szansę i narzędzia, ale odpowiedzialność za swoje zdrowie musi wziąć na siebie sam pacjent. Zmiana wrażliwości społecznej to już inny problem, za niego odpowiadają inne instytucje – szkoła, rodzina, dom, także Kościół.
Dodajmy jednak, że wiele osób mających problemy z powodu nadużywania alkoholu może nie zostać zaklasyfikowanych do leczenia odwykowego. Nie spełniają kryteriów uzależnienia. Bardzo wielu Polaków pije, „bo lubi”. Inni twierdzą: „Piję, bo chcę, a nie dlatego, że muszę”. Tymczasem i jedni, i drudzy piją często w sposób nieodpowiedzialny. Trudno byłoby kierować do ośrodków leczenia w celach prewencyjnych. Do placówek przyjmowane są osoby, których świat już się rozsypał, a nie te, u których może to nastąpić w przyszłości.
Chciałabym teraz zapytać o dzieci alkoholików. Polska to nie tylko społeczeństwo alkoholików, to także całe pokolenia DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików, ang. ACoA – Adult Children of Alcoholics lub ACA – Adult Children Anonymous). Jaki to ma według pani wpływ na kształt społeczeństwa i polskiej modernizacji?
Współczesna Polska to kraj dzieci i żon alkoholików, a także coraz częściej i mężów alkoholiczek – bo kobiety teraz również coraz częściej się uzależniają. Alkoholizm rodziców niszczy dzieciństwo dzieci i pozostawia głębokie ślady na ich psychice. Nieodpowiedzialne rodzicielstwo powoduje wychowanie nieodpowiedzialnych dzieci. Na szczęście umiemy im pomagać i mamy dobrze wyszkolonych specjalistów, którzy zajmują się terapią nie tylko uzależnionych, lecz także współuzależnionych członków rodzin.
Jeden z ostatnich numerów „Kultury Liberalnej” poświęciliśmy właśnie ojcostwu i problemowi zmiany modelu rodziny. Według badań statystycznych tylko 16 proc. Polaków uważa ojca za kogoś „bliskiego”. Zatem droga przed polskim społeczeństwem wydaje się daleka, ale początek zmian – już za nami. Wracając do problemu pijaństwa – dorosłe dzieci alkoholików są przekonane, że to one są odpowiedzialne za rodziców, a nie rodzice za nich.
Takie zjawisko psychologiczne ‒ kiedy dziecko czuje się za coś odpowiedzialne ‒ stanowi pochodną pewnej bardzo ciekawej sytuacji. Otóż, każde dziecko uważa, że wszystko dzieje się z jego powodu. A ponieważ w rodzinie alkoholików źle się dzieje, to dziecko uważa, że to ono stało się przyczyną kryzysu. To „koło zamknięte”, „spirala winy”, które stały się jednym z głównych wyzwań stojących przed terapeutami pracującymi z DDA. Wstyd, poczucie winy, poczucie braku sprawczości – one budują autonarrację dziecka alkoholika, opowieść stanowiącą mechanizm obronny i adaptacyjny zarazem.
Pisze pani o tym w książce „Poprawka z matury”.
Kiedy przygotowywałam się do pracy nad nią, moje wydawnictwo zamieściło ogłoszenia w prasie o tym, że poszukujemy osób, które zamieniły nieszczęśliwe dzieciństwo w szczęśliwe życie. Otrzymałam kilkaset odpowiedzi. Z wyjątkiem dwóch albo trzech listów reszta dotyczyła alkoholizmu rodziców. Wśród nich znalazły się opowieści o molestowaniu seksualnym, barbarzyńskim znęcaniu się. Myślę, że gdyby alkoholizm z Polski zniknął, to życie rodzinne w naszym kraju diametralnie by się poprawiło.
Czyli DDA stało się klątwą współczesnej Polski?
Niezupełnie. Z badań wynika, że tylko jedno dziecko na troje z rodziny patologicznej (np. alkoholowej) ponosi ciężkie konsekwencje w życiu dorosłym. Pozostała dwójka wychodzi z tego obronną ręką. Oczywiście, pamiętają o traumie z dzieciństwa, ale zakładają swoje rodziny, świetnie się uczą, pracują. „Trudno, tak mi się ułożyło” – mówią. Nie jest to klątwa, która przesądzałaby o trudnościach w dalszym życiu. Człowiek jest zdolny do odbicia się od dna dzięki resiliency, którą tłumaczę jako „sprężystość emocjonalną”. To jest ten rodzaj odporności, który pozwala żyć dalej mimo przeciwności losu. Nie jest to żaden współczesny wynalazek, bo jak sięgniemy do literatury, do „Olivera Twista” czy „Nędzników”, to tam aż roi się od dzieciaków, które wybijają się mimo dorastania w niewyobrażalnie ciężkich, traumatycznych warunkach. W człowieku jest siła, która pozwala poradzić sobie z tym, co go spotkało. Ale pochłania to niekiedy strasznie dużo energii.