Film powinien sam się bronić

Kiedy dwa lata temu rozpoczęła się dyskusja medialna o filmie Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte”, wydawało się, że może dojść do przerwania zdjęć. Wycofał się niemiecki koproducent, niepewne było wsparcie prywatnych inwestorów. Częściowo zmieniła się też obsada. Reżyser powtarzał jednak wtedy – i to samo czyni dziś w rozmowie z „Kulturą Liberalną” – że scen, które wzbudziły kontrowersje (żołnierze sikający na portret marszałka Rydza-Śmigłego czy lizanie pornograficznych kart), wówczas nie było już w scenariuszu. O tym, jak Paweł Chochlew ocenia tamtą sytuację z dystansu, na jakim etapie są dziś prace i kiedy zobaczymy „Tajemnicę Westerplatte”, rozmawia z Pawłem Chochlewem Katarzyna Kazimierowska.


Katarzyna Kazimierowska: Mam wrażenie, że ciąży nad panem jakieś fatum. Najpierw protest polityków głoszących, że pana film jest antypolski i przekłamuje historię. Dziś – plotki, że film ma poważne problemy finansowe. Nie ma pan dość?

Paweł Chochlew: To, co dzieje się dziś, jest konsekwencją wydarzeń z 2008 roku. Wówczas atak na mój film był sterowany politycznie, przez polityków i z korzyściami dla polityków. Wskazywały na to sondaże z września 2008 roku. Zagrywki na patriotyczną i bogoojczyźnianą nutę rodzą się w umysłach „genialnych” polityków. Szkoda tylko, że nie brali oni pod uwagę, że swoim zachowaniem krzywdzą wybitnych twórców, którzy zdecydowali się pracować przy tym projekcie, takich jak Allan Starski czy Jan Kaczmarek. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Ponieważ inwestorzy wycofali swój wkład finansowy, zdjęcia zaczęliśmy ponownie dopiero jesienią 2009 roku. Potem trudne warunki pogodowe sprawiły, że Bogusław Linda się rozchorował. To spowodowało kolejny przestój, a na takie „wpadki” większość mediów tylko czeka. Ale niestety: większość dziennikarzy w Polsce jest bezkarna. Nie mamy tu więc do czynienia z żadnym bezosobowym fatum. Ono ma imię. Tymczasem jednak bierzemy przeciwności na klatę i kończymy film.

Czy istnieje szansa, że zobaczymy film 1 września 2010, rok po okrągłej, 70. rocznicy ataku na Westerplatte, czyli kiedy pan chciał pierwotnie go pokazać?

Tak bym chciał, chociaż mam świadomość, że ten film powinien być już dawno skończony. Tak naprawdę zajmuję się tą historią od 2004 roku, więc to już szósty rok pracy. Ale ważne jest to, że od samego początku realizuję film tak, jak to sobie założyłem.

A jednak po wydarzeniach jesieni z 2008 roku zdecydował się pan na zmiany w scenariuszu.

Ależ scenariusz z jesieni 2008 roku był już kolejną wersją. Zupełnie inną od tej, na której opierali swoje komentarze politycy. Oni trzymali się wersji ze stycznia 2008 roku, nieaktualnej już wtedy, gdy rozpętała się burza. Scenariusz podlegał wtedy zmianom przez cały czas. To zupełnie normalne. Tylko, że tego nikt wówczas nie wziął pod uwagę. Bo i po co? Dziś patrzę na to z niejakim spokojem. Ale dla faceta sprzed dwóch lat, który myślał o tym, żeby zrealizować swoje amerykańskie marzenie i który na początku spotykał się z pozytywnym odbiorem zarówno ze strony władz, jak i PISF oraz kolejnych inwestorów, to był szok. Sceny, których dawno nie było w scenariuszu, oddziaływały latami: wycofujący się koproducenci, opóźnienia w realizacji… i tak amerykański sen został zastąpiony przez polski koszmar. Jeśli pozwala się tak pomiatać twórcami, to czy nie traci na tym polska kultura? Stoimy przed niszczącym i bezkarnym mechanizmem. I nikt mu się nie sprzeciwia.

Pana film przedstawia starcie dwóch postaw: romantycznej i pozytywistycznej. Czy to nie ironia losu, że ten konflikt ma swój ciąg dalszy w polskiej rzeczywistości, a starcie obu postaw okazuje się nadal aktualne?

Tak, to prawdziwy paradoks. Ja w filmie chciałem wejść między te dwie postawy, Sucharskiego i Dąbrowskiego, bo one obie stworzyły mit, którym dziś nadal żyjemy. Paradoksalnie, oba obozy zareagowały alergicznie, zarówno na mnie, jak i na film. Niestety, intencje żadnej z tych grup nie są dziś czyste. Każda z nich ma swój cel i ten cel stanął na drodze do realizacji filmu. A więc koniec końców idea sięgnęła bruku. Nie chciałem opowiedzieć się po stronie żadnej z tych grup. Wybrałem grunt neutralny, ale rzetelny. Nie chciałem, by po moim filmie cała Polska opowiedziała się albo za Sucharskim, albo za Dąbrowskim. Gdyby wówczas, we wrześniu 1939 roku, wygrała koncepcja Dąbrowskiego, na Westerplatte mielibyśmy Termopile. Czwórkami do nieba żołnierze by szli, a tak zginęło 19 osób z ponad 200. Gdyby wygrał Sucharski, poddalibyśmy się po dwóch dniach obrony. Polacy lubią romantyzm, wielkie idee. Tylko że dziś mamy kapitalizm, więc królują pragmatyzm i pozytywizm. Nie myśli się o ideach, żeby ginąć za Polskę. Pozytywizm zakłada cynizm.

A nie stał się pan ani trochę cynikiem, skoro zafundowano panu taką reakcję? I teraz cały czas słyszy się, że film nie zostanie ukończony na czas.

Trzeba z pokorą podejść do sytuacji, które przynosi życie. Przeczekaliśmy zimę. Z końcem marca ruszamy ponownie ze zdjęciami.

Załóżmy, że jest 1 września 2010, siadam w kinie i oglądam pański film. Zaraz potem posypią się na pana i pański film gromy z jasnego nieba…

Chcę oddać film pod osąd widzów. Spodziewam się jednak ze strony polityków walki o rząd dusz. Nie zamierzam uchylać się wtedy od dyskusji, ale tak naprawdę nieważne, co ja powiem. Film powinien się sam bronić.

* Paweł Chochlew, reżyser i scenarzysta, aktor.

** Katarzyna Kazimierowska, socjolożka, członek redakcji kwartalnika „Res Publica Nowa”, współorganizatorka festiwalu „Warszawa jest kobietą”. Interesuje się miastem i kulturą w przestrzeni publicznej, związana sercem z Saską Kępą.

„Kultura Liberalna” nr 61 (11/2010) z 16 marca 2010 r.