Polska żałoba. Między świętem a dajanizacją

z Agatą Bielik-Robson rozmawia Karolina Wigura

Karolina Wigura: 10 kwietnia katastrofa prezydenckiego samolotu wstrząsnęła krajem, wywołując falę olbrzymich emocji. W pierwszym odruchu, co wiele osób przyznaje, chciano zareagować tak, jak po śmierci Jana Pawła II. Potem jednak pojawiały się wątpliwości. Czy mamy jakąś trudność z rytuałami? Może jakiś kłopot z godnym okazywaniem żałoby…?

Agata Bielik-Robson: Postaram się mówić analitycznie, nie angażując w to zbyt wielu emocji. Ale na początek mam pewne zastrzeżenie: to, co się dzieje, wcale mi się nie podoba. To rzeczywiście karnawał na smutno, święto fałszywej jedności. Osobiście obawiam się też fatalnych konsekwencji politycznych tego: tego, że PiS zdobędzie ogromny kapitał symboliczny. Natomiast jeśli chodzi o samą żałobę, nasuwa mi się tu pewna analogia. Mieszkałam w Anglii, kiedy zmarła księżna Diana. Na żywo oglądałam zbiorową histerię, która ogarnęła wtedy Brytyjczyków. To było zdumiewające. Zwykle kojarzymy ten naród z oświeconym i zracjonalizowanym podejściem do życia. Tymczasem okazało się, że nawet tam możliwy był ów regres, o którym pisali Zygmunt Freud czy Gustaw Le Bon. Regres do pierwotnej i rytualnej jedności, odróżnicowania, w którym wszyscy jednają się, płaczą, padają sobie w ramiona. A nad tym wszystkim unosiło się widmo ofiary, kozła ofiarnego, jak napisałby z kolei René Girard.

KW: Czy mogłabyś powiedzieć o tym więcej?

ABR: Zbiorowa histeria zawsze podszyta jest agresją, która musi znaleźć ujście, żeby rytuał mógł się zakończyć. Takim kozłem ofiarnym w rytuale żałobnym Lady Di była Elżbieta II. Nikt nie chciał wtedy słyszeć o realnych okolicznościach śmierci księżnej Diany. O tym, że wraz ze swoim playboyem pędziła samochodem po Paryżu ze 200 kilometrów na godzinę. O tym, że wszyscy, łącznie z kierowcą, byli po kilku butelkach wina. Wszyscy woleli zwalić winę na królową, która rzekomo zaszczuła Dianę. To takie magiczne połączenie: nawet jeśli nie można było wskazać żadnych realnych związków między działaniami królowej, a śmiercią Diany, za samo to, że królowa była nieprzychylna Lady Di, została asygnowana na kozła ofiarnego. Polaków ogarnęła teraz histeria o bardzo podobnej strukturze. Dziś również mamy do czynienia z wielkim rytuałem odróżnicowania, w którym dochodzi – lub niedługo dojdzie – do wyszukania kozła ofiarnego.

KW: Co jednak masz na myśli, mówiąc o histerii Polaków? Spędziłam ostatnie trzy dni na ulicach, najpierw Poznania, potem Warszawy, byłam kilkakrotnie pod Pałacem Prezydenckim, potem na Marszałkowskiej podczas przejazdu konduktu żałobnego. Nie widziałam histerii, niekiedy łzy, a na ogół spokój, w przeważającej mierze milczenie. W oczywisty sposób nasuwa się porównanie z nastrojem po śmierci Jana Pawła II – tylko że teraz jest spokojniej, bardziej milcząco, bardzo świecko. Oczywiście, są grupy, które modlą się pod Pałacem Prezydenckim. Ale inni, po złożeniu kwiatów, idą na lody lub kupują serdelek i piwo w słynnym bistro na przeciwko Pałacu Prezydenckiego… Wszyscy to widzą, nikt nie reaguje oburzeniem.

ABR: Mam wrażenie, że Polacy wykorzystają każdą okazję, żeby zrobić sobie święto. Bardzo charakterystyczne było zdanie, które dziś rano wypowiedział w TVN jeden z prezenterów obserwujących zachowanie tłumu pod Pałacem: „Nikt nie śpieszy się do pracy”. Powiedział to bardzo patetycznym tonem, ale de facto ujawnił ukryty powód tego zbiorowego zachowania. W wielkiej mierze chodzi o wymknięcie się codziennym obowiązkom dnia… Natomiast prawdziwa histeria odbywa się w mediach. Nastąpiła już „dajanizacja” żałoby po Lechu Kaczyńskim. Zbijanie kapitału oglądalności na ludzkich emocjach.

KW: A girardowskie poszukiwanie kozła ofiarnego?

ABR: Reakcja niektórych PiS-owców wskazywałaby na to, że dokładnie coś takiego już się odbywa. Widziałam w telewizji, jak Zbigniew Girzyński ze łzami w oczach wygłosił przemówienie dosłownie przesycone girardowską magią. Powiedział oto, że nie wyobraża sobie już uczestnictwa w polityce tych, którzy prezydenta krytykowali. Z kolei Witold Waszczykowski w RMF FM zmył głowę mediom, mniej więcej w takim tonie: „krytykowaliście prezydenta, a on tak zginął”. W domyśle: „zabiliście go”. To klasyczny mechanizm poszukiwania winnego w sytuacji, kiedy wina jest w ogóle raczej wątpliwa. W ogóle natomiast nie wspomina się o tym, co jest tu rzeczywiście największym problemem.

KW: To znaczy?

ABR: To znaczy o determinacji, która towarzyszyła prezydentowi, żeby polecieć do Smoleńska i tam wylądować. Pomimo tego, że od samego początku informowano, że warunki na tamtejszym lotnisku są fatalne. Doradzano: lądujcie raczej w Mińsku, czy w Moskwie. A oni się jednak zdecydowali. W paradoksalnym, tragicznym sensie, to jest zwieńczenie polityki historycznej Lecha Kaczyńskiego. Jego prezydentura była od samego początku oparta na kulcie śmierci i to śmierci męczeńskiej. Stąd to myślenie: prezydent nie mógł sobie pozwolić, żeby się spóźnić, bo leciał przecież do Katynia.

KW: W istocie formułujesz tezę, że niewybaczalne jest, że Lech Kaczyński naraził uosabianą przez siebie instytucję – prezydenta państwa – oraz osoby towarzyszące mu na stratę życia. To bardzo mocna teza. Może zbyt mocna, szczególnie, że nie możemy mieć pewności, czy prezydent jakkolwiek ingerował w decyzję pilota?

ABR: A jednak taką właśnie tezę formułuję, nauczona już tym, co wydarzyło się wcześniej w Tbilisi, kiedy pilot odmówił prezydentowi lądowania na wskazanym przez niego lotnisku, a potem miał z tego powodu poważne kłopoty. I, moim zdaniem, Polacy to wiedzą, ale boją się tę tezę wypowiedzieć wprost. Mówi się co prawda w mediach o „musie lądowania”. Ale co to znaczy? Czyj to był „mus”, jeśli nie Lecha Kaczyńskiego? Obawiam się, że media sprawią, że śmierć kompletnie oczyści Kaczyńskiego; nie tylko z uchybień jego prezydentury, ale także z odpowiedzialności za te dziewięćdziesiąt pięć osób, które wraz z nim zginęły. Uczyni go świętym. Męczennikiem, który natychmiast został wywindowany, tak jak papież niemalże, w rejony absolutnej świętości. To niestety może sprawić, że ten kandydat z PiS-u, który będzie startował w wyborach prezydenckich, wygra. A wcześniej bezwzględnie wykorzysta sytuację. Cała sprawa zostanie ustawiona tak, że nie będzie mogło paść jedno słowo krytyki wobec Lecha Kaczyńskiego i jego obozu, bo będzie to natychmiast potraktowane jako szkalowanie pamięci zmarłego męczennika. A w związku z tym jako szkalowanie Polski. I obawiam się, że Polacy to kupią.

KW: Mówisz o medialnej histerii, mnie jest ją trudno ocenić, bo nie oglądam telewizji i nie słucham radia. Czytam tylko prasę, która jest raczej stonowana. Wydaje mi się – mogę się mylić, ale ja osobiście tak do tego podchodzę – że w żałobie Polaków chodzi w istocie o głowę państwa i o przedstawicieli tego państwa. O pokazanie szacunku osobom, które umarły, a reprezentowały państwo polskie.

ABR: Chyba chcesz to tak rozumieć, bo to w ogóle tak nie wygląda. Mnóstwo ludzi pojawia się w mediach i powtarza najgłupszą rzecz pod słońcem: „ach, gdybym mógł odwołać wszystko, co powiedziałem krytycznego na temat Lecha Kaczyńskiego…”. Wszyscy popadają w zbiorową histerię i charakterystyczne dla niej magiczne myślenie, w którym krytyka Kaczyńskiego staje się odpowiedzialna za jego śmierć. Boję się tego, bo ja – w przeciwieństwie do Ciebie – nie mam wielkiego zaufania do racjonalności Polaków.

KW: Roman Bäcker napisał dla „Kultury Liberalnej” dzisiaj tekst, w którym stwierdził, że opinia publiczna bardzo źle oceni osoby, które będą się wyłamywały z czegoś, czego społeczeństwo potrzebuje w naturalny sposób, czyli jedności, choćby na parę dni. Trudno się z nim nie zgodzić. Społeczeństwu czasem potrzebna jest taka zbiorowa żałoba. Może musimy nauczyć się, jak przeżywać katharsis.

ABR: To troszeczkę naiwne. Jedności nie można budować na niczym innym, jak tylko na negatywnym odniesieniu. Zawsze jest wróg ukryty. Zawsze ktoś jest winien. Nie ma innych rytuałów jedności. Girard ma absolutnie rację. Każde odróżnicowanie, każde pojednanie podszyte jest wskazaniem na winnego. Na tego, który zadał ranę tej jedności, który jątrzył, na tego, który jest odpowiedzialny za konflikt. Przecież we wszystkich tych rytuałach jedności odzywa się archaiczna zasada nietolerancji na konflikt. Polska przez swoją katolickość i głęboko nieoświeceniową tradycję, przez swoje zanurzenie w iście matriarchalnym micie, ma minimalną tolerancję na konflikt, czyli na coś, co w istocie stanowi normę życia politycznego. Zauważ, że we wszystkich tych rytuałach pojednania dochodzi do głosu odrzucenie polityczności jako sfery brudnej, naznaczonej konfliktami. Triumfuje oceaniczne uczucie powszechnej harmonii, wielkiego pojednania. Więc ja, po pierwsze, nie wierzę w to, żeby tego rodzaju rytuały miały dobry wpływ na politykę. A po drugie, to prawdziwe nieszczęście, że w Polsce mamy albo rytuały pojednawcze, które są antypolityczne – albo politykę, której nie potrafimy prowadzić inaczej, jak w postaci totalnej jatki.

* Agata Bielik-Robson, profesor filozofii.
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz.
***Współpraca: Agata Tomaszuk.

„Kultura Liberalna” nr 66 (16/2010) z 13 kwietnia 2010 r.