Nieznośna doskonałość, gra bebechami i polska płachta na byka – o Sławomirze Mrożku rozmawia z Tadeuszem Nyczkiem Karolina Wigura
KW: Co pańskim zdaniem stanie się z twórczością Mrożka w najbliższych latach? Muszę przyznać, że z perspektywy mojego pokolenia, Mrożek to coraz częściej tylko zaczytywane w szkole „Tango”. Może jeszcze „Emigranci”, choć któż ich dziś rozumie z perspektywy europejskich Sokratesów-Erasmusów? Może opowiadania – ale bez namiętności. Mrożka w tej chwili przemilcza też młody teatr…
TN: Ma pani rację. Sam to czuję jako wykładowca w krakowskiej szkole teatralnej, gdzie na reżyserii mam do czynienia z pani rówieśnikami. Niedawno na moim seminarium przerabialiśmy „Zabawę”. Studenci byli bardzo niechętni. Na moje pytanie, dlaczego tak jest, ktoś odpowiedział po prostu: „on jest nieznośnie doskonały”. W tym jednym zdaniu zawiera się esencja sądu młodych ludzi na temat Mrożka. Doskonałość uważają za nieznośną, ponieważ jest ona nieweryfikowalna przez nich jako artystów teatru. Nie są wstanie przebić się ze sobą, ze swoimi problemami, przez jego wizję świata, która jest tych tekstach zawarta. W dodatku Mrożek cały spełnia się w słowie. Słowo jest jego głównym i jedynie właściwym bohaterem. To ono uruchamia postaci dramatu, rozwiązuje zagadki filozoficzne. To słowo bardzo precyzyjne. Dramaty Mrożka pisane są tak, że właściwie niemożliwe jest ingerowanie w struktury tekstowe. Mrożek ze swoim językiem jest praktycznie nie do ruszenia. Nie dlatego, że nie dałoby się go rozbebeszyć. Po prostu dlatego, że kiedy się go już rozbebeszy, okazuje się, że on zupełnie zginął. Mrożka trzeba grać albo po „mrożkowemu”, albo w ogóle. Tu jest cały problem, ponieważ dzisiejszy teatr nie znosi dominacji autora nad reżyserem.
KW: Rozumiem, co ma pan na myśli. Z drugiej strony bardzo podobnie jest z Beckettem. Jego sztuk również teoretycznie nie można zmieniać. A jednak Becketta wciąż się gra i są bardzo różne jego wystawienia. Jest Beckett smutny, jest Beckett komiczny. Znajdowanie przez reżyserów „okien dla siebie” w jego sztukach okazuje się fascynującą grą – z autorem, z samymi sobą i z widzami…
TN: To prawda. Beckett jest równie perfekcyjny literacko jak Mrożek i jego założenia dramaturgiczne również są bardzo precyzyjne, prawie doskonałe. Ale Beckett ma innego rodzaju niedoskonałość, która pozwala na utożsamienie się z nim, niezależnie od światopoglądów pokoleniowych. On jest, jakby to powiedzieć, nieczysty. Skalany pewnego rodzaju brudem, nieszczęściem, dnem, śmietnikiem. Czymś takim, co pokazuje świat jako studium rozpadu, rozkładu, nieszczęścia, psychopatii, upadku i tak dalej. Beckett jest niesłychanie nisko egzystencjalnie umiejscowiony. Tam, gdzie ludzie zamieniają się w robaki, płazy… Blisko ziemi. Mrożek jest znacznie wyżej. Ludzie w jego sztukach to postaci z komedii, farsy, słowem – z konwencji literackiej. Mrożek bawi się schematami, typami. Tego się bebechami grać nie da…
KW: „List, kogut i ja”. Gdzie w tej zabawie miejsce na brud?
TN: To nie jest też takie proste, ani zabawne. Jest co najmniej kilka sztuk Mrożka niesłychanie ponurych i depresyjnych. „Emigranci” to przykład bardzo wyrazisty. Jest też „Miłość na Krymie”, sztuka niby śmieszna, a w rzeczywistości wysoce ponura, fatalnie się kończąca, z końcem, z którego nic nie wynika. „Zabawa” jest sztuką okrutną, w dodatku o okrucieństwie, z którego znów – nic nie wynika. Rodzaj rozrywkowej konwencji, jaką Mrożek przyjął w swojej twórczości, jest mylący. Mimo swojej zabawnej tonacji, to jeden z najstraszliwszych pesymistów literackich, jacy chodzą po – w tej chwili francuskiej – ziemi. Cała różnica między Mrożkiem a Beckettem polega na tym, że Beckett pisał ponure sztuki na ponuro, a Mrożek – na wesoło. Dlatego być może dopiero odkrywanie listów, do Błońskiego, Tarna, Skalmowskiego, Axera, a także dzienników, które dopiero się ukażą, jeżeli ktoś zechce to poważnie potraktować, może wywołać ogromny szok. Kompletnie zmienić wizerunek Mrożka z tego wesołka, dowcipnisia, autora groteskowych sztuk. Nagle okazuje się, że Gombrowicz czy Beckett to przy nim niemal wesołki.
KW: Skąd bierze się ta groteskowa konwencja? Dlaczego Mrożek uporczywie zakolorowuje od zewnątrz swój czarny pesymizm?
TN: Bo lubił być popularnym, wystawianym, czytanym. Zawsze też uważał pisanie za zawód. Całe życie żył z dramatów i opowiadań, może z wyjątkiem pierwszych lat po wojnie, kiedy pracował jako dziennikarz na etacie. I do dziś z tego żyje. W związku z tym, pewnie sobie wymyślił, że komedia jest tym gatunkiem, który łatwiej się sprzeda (śmiech). A może też chciał właśnie ukryć swój czarny pesymizm? Fredro również podobno był jednym z największych pesymistów – największym na pewno wśród romantyków. A jednak pisał komedie. Właśnie dlatego, że miał ponurą wizję świata, a ludzi miał za okrutne robale. Chyba podobnie jest z Mrożkiem. Tak czuję.
KW: Porozmawiajmy o Mrożka ocenie Polski. W jego listach powtarzają się sformułowania: „urodziłem się nieodpowiednio dla mnie”, „jestem szczęśliwy, że potrafiłem odejść z Polski”. Czyżby opuszczenie tego kraju było dla Mrożka decyzją estetyczną, kulturową, wcale niezwiązaną z konkretnymi warunkami politycznymi?
TN: To nie jest kwestia ani kulturowa, ani polityczna. Raczej mentalna. Są takie natury, którymi rzuca po świecie i nie ma na to rady. Mrożek napisał kiedyś felieton pod tytułem „Hotele”. Zawarł tam swoją autobiografię mentalną. Napisał, że jego domem jest hotel. On czuje się mieszkańcem hotelu, to znaczy w hotelu jest mu lepiej, niż w domu. Jakimkolwiek domu, na który miałby zostać skazany na zawsze. Nie ma poczucia konieczności trwania w jednym miejscu, nie ma też chyba potrzeby konwencjonalnego, sentymentalnego patriotyzmu, za jaki się uważa konieczność mieszkania w miejscu urodzenia. Myślę, że również życiorys nauczył go, że przenosiny z miejsca na miejsce nie są jakimś specjalnym wydarzeniem. Na samym początku wyjechał z Borzęcina, gdzie się urodził, do Krakowa. Nigdy potem nie wspominał, żeby Borzęcin był źródłem inspiracji na całe życie albo jakimś niesłychanie istotnym miejscem. Okropnie biedowali w tym Borzęcinie, w czasie wojny dosłownie przymierali z głodu. Nie było do czego specjalnie wracać i do czego się przywiązywać. W Krakowie osiągnął sukces, ale z kolei Kraków był dla niego skażony najgorszym chyba błędem życiowym: komunizmem. Tu się w to wszystko uplątał, jeździł przecież pisać jakieś dziwaczne reportaże po Ziemi Krakowskiej, a to do Nowej Huty, a to gdzieś tam do rolników na wieś. Skutek był taki, że odwrócili się od niego przyjaciele. Do dzisiaj ta historia nie przynosi mu chwały. Sam o tym wielokrotnie pisał. Więc Kraków był dla niego traumą.
KW: Potem pojechał do Warszawy…
TN: To była kariera. W Warszawie były wszystkie najważniejsze oficyny wydawnicze, byli ważni ludzie. Ale tam też wytrzymał tylko parę lat. I kiedy raz, drugi, trzeci czy czwarty wyjechał na Zachód, czy na Wschód, już wszystko jedno dokąd, zobaczył jakiś inny świat… I pewnie tak narodził się Mrożek-człowiek świata, a nie jednego kraju. Do tego trzeba jeszcze dołożyć to, co ewidentnie wynika z listów. To znaczy uwolnienie się od presji komunizmu, od cenzury, od jednoznaczności, od partyjności, od wszystkich układów. Miał przecież znacznie większe ambicje, niż użeranie się z ustrojem. To, że wtedy wiele jego opowiadań, czy pierwsze sztuki, były traktowane u nas jako aluzje polityczne, co najwyżej przysparzało mu publiczności, ale to nie było jego ambicją, żeby iść w tę stronę. Na Zachodzie poczuł się po prostu wolnym człowiekiem. To wystarcza za argument, dlaczego tam było mu lepiej, niż tu. A to, że potem wrócił do Krakowa i znów wyemigrował, to już był wyjazd z jednego wolnego kraju do innego. Powrót do Francji, nie był, jak twierdził, spowodowany jakąś nagłą erupcją niechęci do wolnej Polski.
KW: W listach wybrzmiewają bardzo mocno zdania o Polsce jako „kraju formacji kulturowej gówniarzy”…
TN: Tak. On bardzo źle o Polsce pisał, bardzo źle myślał. Nienawidził tej polskiej małości, ceremonialnego katolicyzmu, tych wszystkich narodowych uniesień. Dostałby pewnie zupełnego świra, gdyby widział, co się działo w Warszawie po katastrofie w Smoleńsku. To jest dla niego płachta na byka, to, czego on całym sercem nienawidzi i od czego uciekałby choćby na Grenlandię.
KW: Nazwaliśmy naszą debatę „Mrożek- uchodźca”…
TN: Tak, on rzeczywiście uchodzi od takich cech polskości, których po prostu organicznie nie znosi. Pod tym względem wszyscy polscy prawicowo-katoliccy nacjonaliści mogą go spokojnie mieć za zdrajcę. Mrożek uważa, że takie poglądy powodują u Polaków zwichrowanie umysłowe, emocjonalne i każde inne. I od tego ucieka. Jednak myślę, że jego ostatni wyjazd w większej mierze spowodowany był innymi względami. Starość, choroba, ciepły klimat w Nicei. I wieczna wilgoć w Krakowie.
* Tadeusz Nyczek, krytyk literacki, teatralny i plastyczny.
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz.
*** Współpraca: Tomasz Jarząbek.
„Kultura Liberalna” nr 68 (18/2010) z 27 kwietnia 2010 r.