Popularność Clegga zaszkodziła wszystkim

Z Michaelem Freedenem, profesorem Uniwersytetu Oksfordzkiego, na temat wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, 7 maja br. rozmawia Łukasz Pawłowski

Łukasz Pawłowski: Po czwartkowych wyborach trudno wskazać jednoznacznego zwycięzcę. Dlatego pomówmy może o przegranych. Z pewnością przegrał Brown. Partia Pracy, choć ostatecznie zajęła drugie miejsce, straciła blisko 100 miejsc w parlamencie. Ten wynik nie zaskoczył chyba jednak nikogo poza samym premierem. Dlaczego Brown tak kurczowo trzymał się swojej pozycji aż do samego końca, chociaż wszystkie sondaże zapowiadały porażkę Labour Party? Wprowadzenie nowego lidera przed rozpoczęciem kampanii mogło odświeżyć wizerunek partii i odbić ją od dna…

Michael Freeden: Powodów jest wiele. Historia Browna to materiał na grecką tragedię. Oto mamy człowieka, który chociaż przez ponad dekadę jest drugą osobą w państwie, nieustannie żyje w długim cieniu władcy. Nagle, po wielu latach oczekiwania zostaje królem, jednak wraz z publicznym wyniesieniem, jego osobowość kurczy się i zaczyna kruszeć. Brown to człowiek zamknięty w sobie i skrajnie nieporadny społecznie, co stało się oczywiste niemal natychmiast po tym jak znalazł się w centrum zainteresowania. Weźmy choćby słynną już gafę, którą popełnił w czasie kampanii. Podczas wizyty w okręgu Rochdale Brown zamienił kilka słów z przypadkowym wyborcą, emerytką, przechodzącą akurat niedaleko premiera. Pozornie rozmowa przebiegła całkiem pomyślnie, choć pod jej koniec kobieta zadała premierowi niewygodne pytanie o imigrantów z Europy Wschodniej, którzy „nie wiadomo skąd się biorą”. Lider Labour wybrnął jakoś z sytuacji, pożegnał się serdecznie, a kobieta zadeklarowała, że zagłosuje na Partię Pracy. Wszystko wydawało się w porządku, ale kiedy tylko Brown wsiadł do samochodu zwymyślał swoich współpracowników za „podstawienie” mu takiego rozmówcy, samo spotkanie nazwał katastrofą, a kobietę fanatyczką, nie zdając sobie sprawy, że wszystko to uchwyciły telewizyjne mikrofony. Dzięki temu przekonaliśmy się jak bardzo błędnie zinterpretował Brown całą sytuację, zupełnie nie wyczuwając nastroju. To człowiek, który źle się czuje zarówno wśród ludzi, jak i we własnej skórze. Choć ma już blisko 60 lat, jeszcze niedawno specjaliści od wizerunku musieli nauczyć go jak się uśmiechać. Niemowlęta potrafią to robić po kilku tygodniach życia…

Dlaczego zatem Brown tak bardzo chce być premierem?

Za czasów Blaira cieszył się reputacją najlepszego Kanclerza Skarbu XX wieku. Uwierzył, że po ostatecznej kompromitacji dawnego idola, to on stanie się moralnym rdzeniem Partii Pracy i z powodzeniem poprowadzi ją do Ziemi Obiecanej. Tymczasem zamiast chwały czekał na niego upadek. Jego osobowość rozpada się, a na jaw wychodzą kolejne, nieprzyjemne informacje – nie tak dawno okazało się na przykład, że Brown to despota, który często miewa ataki furii. Najgorsze jest jednak to, że premier nie posiada podstawowej umiejętności potrzebnej każdemu politykowi, czyli umiejętności komunikacji lub przynajmniej stworzenia iluzji komunikatywności i pewności siebie, która dodałaby także otuchy ludziom z jego otoczenia. Dlaczego George W. Bush, mimo wszystkich jego wad, cieszył się względną popularnością wśród pracowników i wyborców? Ponieważ w oczach wielu z nich sprawiał wrażenie zwykłego, sympatycznego gościa, do którego można przysiąść się w barze. Nikt nie chciałby siedzieć w barze obok Browna!

Czy to znaczy, że Brown jest bardziej typem administratora niż polityka?

Nie do końca. Premier ma pewną wizję polityczną i myślę, że szczerze w nią wierzy. Jego problem polega na tym, że nie umiał jej spopularyzować, przekładając na normalne zachowanie. Popełnił także bardzo poważny błąd już na początku swojego urzędowania. Wiele osób radziło mu wtedy, aby na fali ówczesnej popularności i aury nowości, jaka otaczała go po zastąpieniu Blaira, zorganizował przedterminowe wybory parlamentarne. Zwyciężając ustabilizowałby swoją pozycję, a nawet wzmocnił przewagę Labour nad Konserwatystami w parlamencie. Wygrana podniosłaby również legitymizację dla jego rządu, ponieważ zostałby wówczas premierem w wyniku wyborów, z mianowania ludu, a nie nominacji partii. Z jakichś względów jednak Brown stchórzył i wyborów nie zorganizował, zaś jego malejąca popularność już wkrótce nie pozwoliła na naprawienie tego błędu. Po tych ostatnich wyborach Brown przypomina śmiertelnie rannego zwierza, który miota się w klatce niszcząc przy okazji wszystko wokół, ale jednocześnie nie chce się poddać.

Z jakiego więc powodu 30 procent wyborców nadal głosuje na Labour?

Właśnie dlatego, że popierają Labour, a nie Browna. Wielu z nich to tradycyjni wyborcy tej partii, którzy głosują na nią od wielu lat, a niekiedy pokoleń i pozostaną jej wierni niezależnie od obecnego lidera. Poza tym ludzie często głosują nie na partię, ale na konkretnego reprezentanta w swoim okręgu. Między innymi z tego powodu tak trudno doszukać się w wynikach wyborów jakiegoś jasnego schematu. W wielu okręgach rosnąca popularność na przykład Liberałów nie była w stanie zniwelować albo tradycyjnych sympatii politycznych okręgu albo popularności lokalnego kandydata, niezależnie od partii, z jakiej się wywodził. Szefowie największych partii mogą być ogromnie popularni w skali kraju, ale potem ludzie idą do wyborów i oddają głos na lokalnego lidera.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Browna. Mimo porażki istnieje jeszcze minimalna szansa, że uda mu się utrzymać stanowisko. Zwyczajowe prawo brytyjskie mówi, że premier traci urząd, kiedy składa rezygnację lub kiedy nie jest w stanie utworzyć stabilnej większości. Jednak obecnie do uzyskania większości premier potrzebowałby wsparcia nie tylko Liberalnych Demokratów, ale wszystkich innych partii poza Konserwatystami. Czy istnieje jakaś szansa, by je uzyskał i tym samym utrzymał się przy władzy?

Technicznie byłoby to możliwe, ale w rzeczywistości jest raczej mało prawdopodobne. Zresztą moim zdaniem w przeciągu kilku miesięcy i tak dojdzie do powtórzenia głosowania. Tak było zarówno w roku 1910, jak i 1974, kiedy wybory nie doprowadziły żadnej partii do uzyskania większości. Jeśli przyjmiemy, że taki rozwój wypadków jest bardzo prawdopodobny, partie będą obecnie zmuszone myśleć o dwóch sprawach. Po pierwsze, jak radzić sobie z kryzysem finansowym, a po drugie jak to zrobić tak, by jednocześnie dobrze prezentować się w oczach wyborców przed kolejnymi wyborami. W przypadku Partii Pracy może to oznaczać wybór nowego lidera, który przygotuje ją do powtórnej walki wyborczej. Na to, by Brownowi pozwolono spróbować raz jeszcze nie ma najmniejszych szans. Inny problem polega jednak na tym, że wybory to kosztowne przedsięwzięcie i przy koniecznych oszczędnościach trudno będzie je usprawiedliwić w oczach elektoratu.

Niezależnie jednak czy dojdzie do przedterminowych wyborów ktoś musi do tego czasu rządzić. Kto to powinien być?

Zaraz po zakończeniu liczenia głosów ludzie zaczęli mówić o tym, kto ma moralne prawo utworzenia rządu. Nick Clegg już w piątek ogłosił, że taki przywilej przysługuje Konserwatystom, jako zwycięskiej partii. To zaskakujące twierdzenie w jego ustach, ponieważ w ten sposób legitymizuje system większościowy, przeciwko któremu tak zdecydowanie występował w kampanii. Generalnie mamy więc do czynienia z dwoma poglądami na tę kwestię. Zwolennicy systemu większościowego twierdzą, że to największa partia ma prawo do podjęcia próby stworzenia rządu. Zwolennicy zasady proporcjonalnej uważają z kolei, że prawo to należy się partii lub partiom reprezentującym łącznie największy segment społeczeństwa. Clegg, choć promuje system proporcjonalny, popierając Camerona opowiedział się pośrednio za systemem większościowym.

To rzeczywiście zaskakujące, ponieważ przed wyborami zapowiadał, że bezwzględnym warunkiem przystąpienia Liberałów do koalicji z którąkolwiek z dwóch największych partii jest zgoda na reformę systemu wyborczego. Czy obecnie Clegg jest nadal wystarczająco silny, by wymusić zgodę na swoje postulaty?

Nie do końca. Możliwych jest kilka scenariuszy. W pierwszym wypadku Clegg może utworzyć z jedną z największych partii koalicję, ale takie rozwiązanie byłoby doprawdy wyjątkowe. Bardziej prawdopodobne jest zawarcie układu, zgodnie z którym Liberałowie poprą konkretne posunięcia swojego partnera, a w zamian otrzymają wsparcie w kilku innych, również jasno sprecyzowanych sprawach. Warto jednak pamiętać, że pozycja negocjacyjna Konserwatystów i Partii Pracy w negocjacjach z Liberałami diametralnie się różni. Torysi nie muszą iść na daleko idące ustępstwa wobec Clegga i jego kolegów. W każdej chwili mogą powiedzieć „Sprawdzam” i czekać na reakcję, a w międzyczasie utworzyć rząd mniejszościowy i po kilku miesiącach doprowadzić do nowych wyborów. Jeśli jednak zdecydują się na rozmowy, czekają nas twarde przepychanki, zdecydowana walka o każde ustępstwo i oczekiwanie na to, komu wcześniej puszczą nerwy.

Gdybym był na miejscu Clegga, miałbym poważne wątpliwości co do stworzenia koalicji, ponieważ może ona przynieść Liberałom poważne straty. Będą musieli wziąć na siebie odpowiedzialność za rządzenie krajem w czasie kryzysu i jeśli, powiedzmy za kilka miesięcy wybory zostaną powtórzone, Liberałowie przegrają z kretesem.

To całkiem możliwe. David Steel, były przewodniczący Liberalnych Demokratów, powiedział po wyborach, że „Nick Clegg jest po uszy w opozycji”. Zamiast sytuacji, w której każda decyzja byłaby dla Liberałów korzystna, partia znalazła się w położeniu, z którego nie ma dobrego wyjścia. Z jednej strony Clegg musi bronić reputacji ugrupowania. Jeśli niedługo mają odbyć się wybory, Clegg nie może teraz wesprzeć owego upadłego bożka, Gordona Browna. Z drugiej strony, według mnie reforma systemu wyborczego to sprawa najważniejsza. Obecny system wyborczy produkuje skandaliczne wyniki. Partia Zielonych musiała uzyskać blisko 300 tys. głosów, aby zdobyć swoje pierwsze w historii miejsce w parlamencie, podczas gdy w niektórych okręgach partie uzyskują mandaty mając kilkanaście tysięcy głosów poparcia. Nie chodzi jednak wyłącznie o interesy partii, ale o poprawienie jakości brytyjskiego życia politycznego w ogóle. Reforma mogłaby być darem Liberałów dla Narodu. Potrzebujemy lepszego przełożenia nastrojów społecznych na skład parlamentu.

Takie rozwiązanie wymagałoby jednak osobistego poświęcenia ze strony Clegga. Jeśli wejdzie w koalicję z Labour, a na razie jedynie Partia Pracy obiecuje spełnienie wszystkich jego postulatów, na dłuższą metę straci na popularności i może zostać zmuszony do ustąpienia ze stanowiska.

To możliwe, tym bardziej, że wielu z jego partyjnych kolegów chętnie widziałaby zmianę na stanowisku szefa partii.

Czy to oznacza, że to David Cameron, mimo przegranej, jest spośród wszystkich liderów na stosunkowo najlepszej pozycji?

To zależy od punktu widzenia. Jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki sondaży przeprowadzonych bezpośrednio przed wyborami rzeczywiście nie jest najgorzej. Jeśli jednak porównamy wynik Konserwatystów z poparciem, jakim cieszyli się jeszcze kilka miesięcy temu i uwzględnimy środki, jakie partia włożyła w promocję Camerona, wynik trudno uznać za satysfakcjonujący. Gdyby wybory odbyły się zaledwie kilka tygodni wcześniej Torysi mieliby w parlamencie większość miejsc.

Na skutek porażki, czy może lepiej powiedzieć, braku zdecydowanego zwycięstwa, pozycja Camerona z pewnością uległa osłabieniu. Nie sądzę jednak, by próbowano go zastąpić z tego prostego powodu, że nie ma kim. Na tym polega zasadnicza różnica pomiędzy Konserwatystami a na przykład Labour, która ma co najmniej kilku kandydatów na przyszłego lidera, na przykład ministra spraw zagranicznych Davida Milibanda. Dla Camerona zastępstwa jak na razie nie ma, ponieważ jest względnie nowym liderem, a poza tym nie przewidywano, że zmiana kierownictwa będzie konieczna. Ewentualnym przetasowaniom nie sprzyja również to, że George Osborne, Kanclerz Skarbu w gabinecie cieni, czyli druga osoba w ewentualnym rządzie, okazał się nie tylko mało medialny, ale również niekompetentny. Konserwatyści zorientowali się w tym jednak zbyt późno i nie było już czasu na zastąpienie go kimś innym. Gdyby w środku kampanii z silnego, energicznego i zgranego zespołu, jaki rzekomo stworzył Cameron, wypadła nagle druga pod względem znaczenia osoba, oznaczałoby to wizerunkową katastrofę i w konsekwencji spadek poparcia.

Czego ostatecznie i tak nie udało się uniknąć. Dlaczego Torysi stracili te tak ważne kilka procent?

W dużej części z powodu „efektu Clegga”, który z kolei był skutkiem trzech telewizyjnych debat.

Ale Clegg ostatecznie także nic nie zyskał! Jego partia ma w parlamencie o sześć miejsc mniej niż poprzednio. Kto zatem wygrał na popularności lidera Liberałów?

Trudno powiedzieć. Właściwie nikt nie jest zadowolony ze swojego wyniku. Nie tylko trzy największe ugrupowania, ale także mniejsze partie jak Szkocka Partia Narodowa czy Plaid Cymru. To fascynujące studium przypadku, ponieważ każda partia osiągnęła gorsze wyniki niż oczekiwała. Wszyscy łapią się za głowę i próbują odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę się stało.

Czy to oznacza, że ostatecznie Clegg zaszkodził wszystkim?

Można tak to ująć, choć najprawdopodobniej nie był to jedyny czynnik. Trzeba pamiętać, że ludzie w sondażach niekiedy wstydzą się przyznać do popierania Konserwatystów, z tego powodu dane sondażowe mogły nieco zawyżać rzeczywistą popularność Clegga. Poza tym do samego końca blisko 30 procent ludzi, którzy deklarowali udział w wyborach nie było zdecydowanych na kogo odda głos. Wielu sugerowało, że zagłosuje na Liberałów, ale ostatecznie tego nie zrobili, ponieważ obawiali się, że jeśli kandydat tej partii zajmie drugie lub dalsze miejsce w okręgu i nie wejdzie do parlamentu, ich głos się zmarnuje. To błędne koło, z którego Liberałowie nie mogą się wyrwać już od dawna. Ludziom może podobać się ich program i polityka, ale ostatecznie oddają głos na kandydata którejś z największych partii licząc na to, że w ten sposób ich wybór okaże się „zwycięski”. W tym roku wydawało się, że Liberałom wreszcie uda się zmienić ten stan rzeczy, ale rzeczywistość okazała się inna.

Czy mimo wszystkich tych niewiadomych, o jakich mówiliśmy, możemy już dziś przewidywać jakiekolwiek kierunki zmian w brytyjskiej polityce?

Jeśli chodzi o zaangażowanie Wielkiej Brytanii w Afganistanie nie spodziewałbym się żadnej zmiany. Prawdopodobnie ochłodzeniu ulegną stosunki z Unią Europejską i nie wynika to jedynie z kłopotów strefy euro. Chociaż w latach 50., 60., i 70. to Konserwatyści walczyli o przystąpienie Wielkiej Brytanii do Wspólnoty, a Partia Pracy patrzyła na ten pomysł sceptycznie, później rolę się odwróciły. Obecnie Partia Konserwatywna ma poniekąd charakter nacjonalistyczny. Torysi mają obsesję na punkcie narodowej suwerenności i przyklaskują, gdy na wokandzie politycznej pojawia się problem imigracji, niezależnie od tego, kto go tam wprowadza. Oczywiście żadna z partii nie może radykalnie ograniczyć skali zjawiska, ponieważ większość imigrantów pochodzi z Unii Europejskiej, ale nie wszyscy wyborcy o tym wiedzą i reagują przede wszystkim na retorykę każdego z ugrupowań, a ta wyraźnie się różni.

A gdy chodzi o politykę wewnętrzną?

Najbliższe lata zdominują przede wszystkim problemy ekonomiczne. Podniesione zostaną niemal wszystkie w tym podatek VAT i podatek dochodowy. Z pewnością zmiany te zostaną wprowadzone stopniowo, a nie metodą szokową, co nie zmienia faktu, że w latach 2011-2012 staną się one wyraźnie odczuwalne. Cięcia będą o wiele surowsze niż powiedziano nam w czasie kampanii, ponieważ pomiędzy liderami wszystkich partii panowała interesująca zmowa milczenia. To kolejny z paradoksów tych wyborów. Ostateczny zwycięzca będzie zmuszony wprowadzić bardzo niepopularne decyzje, które postawią pod znakiem zapytania jego szanse w kolejnych wyborach. To samo dzieje się obecnie w Grecji, choć oczywiście na nieporównanie większą skalę. Relatywnie nowy rząd staje się celem ataków i musi politycznie odpowiadać za błędy swoich poprzedników. To sytuacja bez wyjścia, w której każde rozwiązanie może przynieść ze sobą bardzo poważne negatywne konsekwencje.

Czy zatem z tych wyborów wyniknie dla Wielkiej Brytanii coś dobrego?

Jedynym dobrym rozwiązaniem, jakie mogły przynieść te wybory była radykalna zmiana systemu wyborczego. Przy obecnym układzie sił jest jednak mało prawdopodobne, aby do niej doszło.

*Michael Freeden, profesor Department of Politics and International Relations Oxford University, autor m.in. “Liberalism Divided: A Study in British Political Thought 1914-1939”, “Ideologies and Political Theory: A Conceptual Approach” oraz “Liberal Languages: Ideological Imaginations and Twentieth Century Progressive Thought”.

** Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 70 (20/2010) z 11 maja 2010 r.