Szanowni Państwo, lato, lato i temat powinien być zielony! Już od dłuższego czasu ekologia wędruje w lewą stronę sceny politycznej. Czy słusznie? Czy zielone naprawdę musi być czerwone? A może pozory mylą i warto zapytać, jakie de facto miejsce zajmuje ekologia w polskiej debacie publicznej? I czy Polacy mają w ogóle pojęcie o zielonych problemach”, a może tematyka traktowana jest wyłącznie jako pretekst (lub niezamierzony skutek) dla rozmów o rozwoju turystyki i gospodarki? Czy ekologia to sprawa ponadpartyjna – dziedzina ze sfery post-politycznej – czy jednak została wciągnięta przez (polityczną) prawicę lub (kulturową) lewicę?

Tak czy inaczej, nie możemy czekać aż otrzymamy jeden sposób widzenia i opisywania zielonych problemów. Do zabrania głosu zaprosiliśmy w tym tygodniu: Dariusza Szweda, Kacpra Szuleckiego oraz Julię Ziemińską. Rysunkowy komentarz do tematu tygodnia stworzył Rafał Kucharczuk [„Patrząc”].

Redakcja


W temacie tygodnia:

1. DARIUSZ SZWED: Zielona polityka to nie eko-kwiatek do politycznego kożucha
2. KACPER SZULECKI: Konsensus jest możliwy. Do pewnego stopnia
3. JULIA ZIEMIŃSKA: Bujać to nas, ale nie las. Czyli jak biurokratyczny ping-pong powoduje, że nie można chronić w Polsce przyrody, mimo że wszyscy chcą


* * *

* * *

Dariusz Szwed

Zielona polityka to nie eko-kwiatek do politycznego kożucha

Zieloni nie są czerwoni. Podobnie, jak nie są czarni czy żółci. Traktowanie ich w ten sposób, a także redukowanie ich przekonań politycznych do „ekologicznego oszołomstwa”, jest efektem karłowacenia polskiej debaty publicznej do niezniuansowanych albo wręcz zbrutalizowanych haseł. Przypomnijmy zatem. Zieloni stanowią jeden z najmłodszych, ale też i najciekawszych międzynarodowych nurtów politycznych i społecznych. Swoją tożsamość budują nie wokół hasłowo pojętej „ekologii”, ale koncepcji zielonej polityki (green politics), której filarami są m.in. zrównoważony rozwój, sprawiedliwość społeczna, demokracja partycypacyjna, działania bez przemocy czy poszanowanie różnorodności. Oczywiście najbardziej kojarzeni jesteśmy z ochroną środowiska, ale Zieloni nie zajmują się ekologią w oderwaniu od kwestii społecznych czy gospodarczych. I w tym sensie nie mam wrażenia, że lewica (czy prawica – skoro w polskim parlamencie lewica ma praktycznie zerową siłę polityczną) „przejmuje” dziś w Polsce ekologię. Co najwyżej zakłada sobie eko-kwiatek do swojego politycznego kożucha.

Trudno zresztą na serio mówić o przejmowaniu, bo w Polsce politycy parlamentarni bardzo słabo, albo w ogóle, nie rozumieją, że środowisko (oraz jego ochrona dla obecnego i przyszłych pokoleń) stanowi podstawę trwałego funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Gdy przyjrzymy się dominującym dziś w Parlamencie partiom – PiS i PO, zobaczymy, że ich nastawienie jest bardzo podobne. Istnieje, rzecz jasna, pewna różnica; najkrócej można powiedzieć, że PiS epatuje w swojej retoryce głównie konfliktem środowisko-społeczeństwo, zaś a PO – konfliktem środowisko-gospodarka. Wynika to z innej „klienteli” tych partii. Najważniejsze jest jednak, że obie odwołują się do konfliktu ze środowiskiem, podczas gdy Zieloni wskazują na potrzebę integracji środowiska, społeczeństwa i gospodarki w dążeniu do zrównoważonego rozwoju (sustainable development). Przecież to właśnie środowisko „żywi i broni”: daje nam czystą wodę, czyste powietrze, wysokiej jakości żywność, możliwość odpoczynku i bardzo wiele innych „usług publicznych”, których wartość można liczyć w dziesiątkach miliardów złotych. Miliardów tych jednak, niestety, minister Rostowski nie pokazuje w swoich słupkach PKB, chwaląc się Polską jako – nomen omen – „zieloną wyspą”.

Są oczywiście próby „ekologizacji” dużych partii, ale nie są to projekty wiarygodne. Przyjrzyjmy się kilku konkretnym „eko-projektom” czy raczej „eko-epizodom” dwóch największych partii prawicowych: PO i PiS.

W 2007 roku Donald Tusk ściskał dłoń Jarosława Kaczyńskiego, popierając rząd PiS w walce z „eko-oszołomami” broniącymi Doliny Rospudy. Sprawa zakończyła się przyjęciem przez rząd, pod presją Komisji Europejskiej, wariantu przebiegu drogi… proponowanego przez organizacje ekologiczne i Zielonych 2004. Inny przykład to zajęcie się przez rząd PiS problemem torebek foliowych w sobie właściwy sposób: zakazać plastikowych i nakazać papierowe, choć jednorazowe papierowe są znacznie bardziej szkodliwe dla środowiska niż foliowe. Na złą propozycję PiS przedstawiłem alternatywną: wprowadzenie tzw. opłaty produktowej (nie bylibyśmy pierwszym krajem w Europie taką opłatę stosującym) – czyli koniec z darmowymi „foliówkami”, które wszędzie fruwają. Na tę propozycję, tym razem „ekominister” rządu PO Michał Boni odpowiedział (w charakterystyczny dla neoliberałów sposób): nie można foliówek obłożyć opłatą produktową, bo te… świetnie się spalają w spalarniach. Czyli gospodarka absurdu: twórzmy odpady, żeby je następnie jak najdrożej utylizować – i żeby PKB nam szybciej rosło.

I cóż, że spalarnie budzą uzasadnione protesty – Michał Boni i jego koledzy z PO nie będą przecież mieszkali w pobliżu żadnej z nich. W społeczeństwie rosnącego rozwarstwienia, szkodliwe inwestycje (spalarnie, autostrady czy elektrownie atomowe) buduje się przecież pod oknami grup biedniejszych. Bezpieczeństwo ekologiczne staje się dobrem dostępnym tylko dla (naj)bogatszych. Notabene, w dyskusji o foliówkach oczywiście pojawił się też argument Ministerstwa Gospodarki o zagrożeniu dla producentów torebek jednorazowych. Ale minister zapomniał, że ograniczenie ilości odpadów po prostu przynosi korzyść wszystkim: lepszej jakości środowisko oraz lepszej jakości życie. Tylko że kto by się zajmował takimi egalitarnymi „bzdetami” Zielonych, skoro „po pierwsze gospodarka, rozsądny Polaku”.

Najczęściej podczas debat w Sejmie słyszę jednak, że wszyscy parlamentarzyści są za ochroną środowiska. Niestety, okazuje się, że w praktyce jest nieco inaczej. Kilkanaście dni temu byłem na posiedzeniu wspólnym trzech komisji sejmowych, dotyczącym powodzi w Polsce. Posłowie rozmawiali głównie o tym, w których miejscowościach trzeba kupić pompy, gdzie dostarczyć środki chemiczne do oczyszczania zalanych domów itd. Niestety bez szerszego spojrzenia na całą złożoność ekosystemów i naszego w nich miejsca oraz bez uwzględnienia potrzeb przyszłych pokoleń. Takie zachowanie można byłoby zrozumieć w chwili samej tragedii, gdyby zaraz potem politycy zaczęli działać na rzecz dobra wspólnego – bezpieczeństwa ekologicznego i społecznego wszystkich przed następną katastrofalną powodzią. Bezpieczeństwa, zapewnionego w wypadku powodzi, których siła i częstotliwość zwiększy się w związku ze zmianami klimatycznymi, na przykład przez zalesianie terenów górskich, ochronę terenów podmokłych, renaturyzację potoków i rzek, zapewnianie rzekom przestrzeni do bezpiecznego rozlewania się na polderach. Niestety, tak się nie dzieje. Zamiast tego, posłuch parlamentarnych polityków znajdują po powodzi lobbyści, którzy mówią o „ekologii” polegającej na betonowaniu i prostowaniu biegu rzek, budowaniu coraz wyższych i droższych wałów oraz tam. Słowem – hydrotechnicznym „ujarzmianiu natury” rodem z XIX wieku, od którego kraje Europy Zachodniej współcześnie odchodzą, oddając rzekom przestrzeń.

Dlatego uważam, że aby na przykład zapobiec kolejnej katastrofalnej powodzi, Zieloni są bardzo potrzebni jako odrębna siła polityczna w parlamencie. Nie tylko zresztą do tego. Prosta świadomość potrzeby segregacji śmieci czy oszczędzania energii zaczyna już docierać do rosnącej grupy mieszkanek i mieszkańców Polski. Można to nazwać ekologią własnego interesu. Ludzie po prostu zaczynają zauważać, że dzięki energooszczędnej lodówce będą płacić mniejsze rachunki za prąd, a segregując śmieci, obniżą swoje opłaty za ich wywóz. Ale to dopiero pierwszy krok na drodze do „zielonego społeczeństwa”, w którym wszyscy zrozumiemy, że w naszym indywidualnym i wspólnym interesie jest ochrona wielorybów czy zapobieganie zmianom klimatycznym. Zieloni mogą w dotarciu do tego społeczeństwa pomóc.

* Dariusz Szwed, przewodniczący partii „Zieloni 2004”.
www.szwed.zieloni2004.pl

Do góry

* * *

Kacper Szulecki

Konsensus jest możliwy. Do pewnego stopnia

Problemy ekologiczne dotyczą naszego życia na każdej niemal płaszczyźnie, więc logicznie rzecz biorąc, powinny być jednym z podstawowych tematów debaty politycznej. A jednak nie są. „Zrównoważony rozwój” pozostaje retoryczną zapchajdziurą, o której wiadomo tyle, że dobrze by było, żeby była. Próżno szukać szerszych o niej wzmianek w exposé kolejnych premierów i manifestach partii. Jeśli już sprawy ekologiczne się pojawiają, często są kojarzone z rolnictwem lub leśnictwem – sektorami, które faktycznie operują na pograniczu najprościej rozumianego środowiska naturalnego i świata społecznego. To jednak pewnego rodzaju anachronizm. O ekologii więcej i często z sensem mówią sami ekolodzy – jakkolwiek rozmyte jest znaczenie tego terminu. Znacznie gorzej jest z politykami i dziennikarzami, co zauważył niedawno na łamach „Tygodnika Powszechnego” Michał Olszewski – skądinąd jeden z wyjątków potwierdzających regułę.

Ochrona środowiska postrzegana jest przede wszystkim jako kula u nogi gospodarki. Dzieli – choć przecież na dobrą sprawę powinna łączyć. Tak było jeszcze w drugiej połowie lat 80., kiedy w całej Europie Środkowej i Wschodniej (w tym w Polsce), stała się platformą masowego protestu – nie tyle postpolityczną, co apolityczną. Wszystko to działo się jednak w zupełnie innych niż dzisiejsze okolicznościach. Szok Czarnobyla, koszmarne skażenie środowiska – choćby na polskim i czeskim Śląsku oraz w NRD; wreszcie zupełny brak instytucjonalnych kanałów komunikacji z władzą. Wszystko to doprowadziło do wytworzenia się szerokiego obywatelskiego ruchu, z którego mogła wykiełkować po 1989 partia zielonych. Wykiełkowała, ale szybko zwiędła.

Dotychczasowe przymiarki do zielonej polityki w polskim wydaniu wypadają dość groteskowo. Etykietkę zielonych nalepiały sobie dotąd ugrupowania reprezentujące scenę polityczną od prawego do lewego ekstremum. Względnie największy sukces odnieśli Zieloni 2004, którzy jednak traktują postulaty „ochroniarskie” jako tylko jeden z wielu elementów nowolewicowego portfolio. Partia Zielonych Rzeczypospolitej Polskiej określa się sama jako „centroprawicowa”. Z kolei najstarsze ugrupowanie – powołana w 1991 roku Polska Partia Ekologiczna – Zielonych (lub po prostu Partia Zielonych) przebyło długą drogę od afiliacji z KPN, przez AWS, Ruch Patriotyczny Ojczyzna, aby od 2005 roku związać się z PPS, Komunistyczną Partią Polski i Antyklerykalną Partią Postępu „Racja”.

Samodzielnej zielonej siły politycznej nie ma i nie było. Inne partie zaś – unikają tematu. Co i rusz się jednak na niego natykają, choćby niechcący. W ostatnich latach najwięcej mówiło się rzecz jasna o Rospudzie i o globalnym ociepleniu. Rospuda to jedynie hasło, za którym kryje się głębszy spór o priorytety i charakter modernizacji. To w tej kategorii mieszczą się i świdnickie susły przeciw lotnisku (infrastruktura), i tatrzańskie świstaki przeciw narciarzom (turystyka). „Globalne ocieplenie” może lepiej by było zacząć wreszcie zastępować określeniem „zmiany klimatyczne”, bo przecież chodzi o ogólne nasilenie nietypowych zjawisk atmosferycznych – a tezy o ociepleniu niektórzy komentatorzy starają się zdyskredytować tyleż łopatologicznym, co chybionym „no a zimę mamy przecież mroźną”. Rozrzut obu tych kwestii pokazuje, jak szeroka jest gama zagadnień określanych jako „ekologiczne”. Od dyskusji na poziomie gminy dla poszerzenia Białowieskiego Parku Narodowego po szczyty klimatyczne z udziałem przywódców światowych mocarstw. Mimo to unaocznienie społeczeństwu i elitom politycznym powagi ekologii jest trudne. Czyżby szwankowała edukacja? Na pewno.

Szeroki eko-konsensus lat 80. dotyczył przede wszystkim powstrzymania kompletnej zagłady środowiska i ograniczenia jego zanieczyszczeń z uwagi na zdrowie ludzi. Dzisiejsze debaty trudniej przekalkulować na zyski i straty swoje i bliskich. Chyba że rachunkiem ekonomicznym. Tu jednak ekologia często przegrywa, bo nie zawsze umie się bronić.

Poszerzenie parków narodowych albo obszarów Natura 2000 wymaga pójścia dużo dalej w myśleniu o naturze – nie tyle chronienia jej dla siebie, co dla niej samej. Jak wynika z badań prasy przeprowadzonych przez Julię Ziemińską, przy okazji sporu o Rospudę w mediach toczyła się prawdziwa wojna o zdefiniowanie dla kogo i czym jest środowisko. Na krótki czas w 2007 roku dość radykalna – prawdziwie „zielona” – wizja natury jako skarbu samego w sobie zdominowała debatę publiczną, głównie w związku z kampanią „Gazety Wyborczej”. Nie było jednak komu pójść za ciosem, choć zdawało się, że prawdziwym eko-niem trojańskim w zainteresowanym raczej szybkim niż zrównoważonym rozwojem rządzie Donalda Tuska będzie minister Maciej Nowicki. Ten ostatni nie wytrzymał – co tłumaczono prosto: brak politycznego zaplecza. Czy tego zaplecza faktycznie nie ma?

Zmiany klimatyczne to w polskich warunkach temat jeszcze mniej nośny. Korzyści z ograniczania emisji są mgliste i dla wielu bardzo niepewne, zaś straty ekonomiczne bliskie, a przynajmniej łatwe do wyobrażenia. Jednak uciekanie przy okazji od tematu szybkiego i planowego przechodzenia na energię ze źródeł odnawialnych to zwyczajna krótkowzroczność.

Nowy eko-konsensus jest osiągalny i może być dość pragmatyczny (czego nie należy rozumieć pejoratywnie). Polacy deklarują, że środowisko jest dla nich ważne. Problemem jest jednak przekucie tych deklaracji w konkretne działania polityczne i codzienne zachowania konsumenckie. Istnieje ogromny obszar problematyki ekologicznej, gdzie, jak w krajach skandynawskich, w Europie Zachodniej, ale też we Włoszech, postrzeganych jako mniej zamożne i uporządkowane, mogą spotkać się partie prawicowe, centrowe i lewicowe. Decydujący wydaje się brak naprawdę zainteresowanych tym polityków-działaczy. To, że teraz ekologię na sztandarach najwyżej niosą niszowi Zieloni 2004, nie świadczy o zarezerwowaniu większości eko-problemów dla lewicy. Świadczy raczej o tym, że ta partia (podobnie jak dość bogate i aktywne środowisko ekologicznych organizacji pozarządowych) przyciąga ludzi, którym jeszcze „coś się chce” i są gotowi działać na rzecz spraw, jakie uznają za ważne, nie przeliczając ich na pieniądze.

Ten konsensus jest też w interesie większych partii, a ta, która pierwsza zda sobie z tego sprawę i opracuje szerszy i solidniejszy plan działania dla ochrony środowiska (na początek w Polsce), może przyciągnąć spory odsetek wyborców, których od lustracji albo hazardowego lobbingu bardziej interesuje recykling.

Poza konsensusem pozostanie wiele kwestii wynikających ze sprzeczności dzisiejszego systemu gospodarczego i modelu konsumpcji z całościową ochroną środowiska. To pole zostanie na pewno w gestii NGO-sów i (częściej jednak lewicowych) radykalnych ekologów. I tu teoretycznie powinno być kiedyś miejsce dla Partii Zielonych z prawdziwego zdarzenia, ale wiele jeszcze (niezdatnej do picia bez filtrowania) wody upłynie w Wiśle nim tego doczekamy.

* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech. Współtworzy Instytut Badań nad Środowiskiem i Polityką ESPRi we Wrocławiu. Współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

Do góry

* * *

Julia Ziemińska

Bujać to nas, ale nie las. Czyli jak biurokratyczny ping-pong powoduje, że nie można chronić w Polsce przyrody, mimo że wszyscy chcą

Oto krótka opowieść o tym, jak wyglądają realia działań ekologicznych (w tym wypadku ochrony zagrożonych gatunków, a więc bio-różnorodności) we współczesnej Polsce. A przede wszystkim – opowieść o obezwładniającej biurokracji, dzięki której nawet kiedy wszystkim zależy, nikt nic nie może zrobić.

W pewnej przygranicznej gminie G coraz więcej osób niepokoi się o napotykane czasem w lesie małe, urokliwe, ale przede wszystkim rzadkie płazy – salamandry plamiste. Coraz więcej turystów, brak odpowiedniej informacji i edukacji, warczące i wszędobylskie quady, wycinka okolicznych drzew, regulacja strumienia, zaburzenia retencji przez pozyskiwanie wody pitnej to tylko kilka z wciąż rosnącej listy zagrożeń antropogenicznych, jakby tych innych (erozja, obniżenie wód gruntowych) było mało. A to wszystko jest jak wyrok wydany na populację tych przepięknych płazów o fantastycznych, żółto-pomarańczowych plam na grzbietach. Salamandry mają przy tym niemałe znaczenie przyrodnicze i olbrzymie wymagania siedliskowe. I raczej się nie przeprowadzą. Ich exodus miałby spektakularne tempo kilkunastu metrów na dobę.

Całe szczęście gmina G nie odstaje w niczym od cywilizowanej Europy. Wszyscy razem i każdy z osobna chcą pomóc „małym smokom”. Wszystkie lokalne siły deklarują cichą przychylność do powołania zinstytucjonalizowanej ochrony salamander na sporym obszarze. Mimo z pozoru sprzecznych interesów, mimo różnic światopoglądowych, mimo odmiennego postrzegania roli przyrody – wszyscy mówią: trzeba chronić. W tej kwestii wyjątkowo zgodni są i burmistrz, i przewodniczący Rady Miejskiej, i nadleśniczy. Pewnie i proboszcz nie ma nic przeciwko. Całe szczęście, lokalna prasa szybko podchwytuje temat i zgodnie wspiera inicjatywę na rzecz ochrony salamander, tłumacząc laikom, jakie skarby natury mieszkają w lasach gminy G. Całe szczęście, nie brakuje również aktywistów skłonnych przygotować odpowiednią dokumentację, pisać wnioski i koordynować całą procedurę – w końcu prawna ochrona gatunków to nie przelewki i sama się nie stworzy. Włączając się w działania tej ostatniej grupy, staję się świadkiem beznadziejnej gry.

Ruszamy z szersza kampanią, pełni animuszu. Piszemy m.in. do ogólnopolskiego stowarzyszenia specjalistów związanych z ekologią o poparcie dla inicjatywy. Piszemy do specjalizującego się w podobnych akcjach NGO-sa i do kolorowego magazynu o tytule łudząco podobnym do nazwy naszego zagrożonego płaza z prośbą o podnoszącą świadomość publikację na ten temat, oferując gotowy artykuł bądź wszystkie materiały potrzebne do stworzenia własnego. Podobną propozycję składamy regionalnemu miesięcznikowi, który zgodnie ze swoim statutem takimi sprawami najchętniej się zajmuje. Sporządzamy wniosek do Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska o korektę obszaru ochronnego Natura 2000 na terenie gminy G – w końcu od tego są konsultacje społeczne, prawda? I co najważniejsze – piszemy formalny wniosek o powołanie tzw. użytku ekologicznego do gminy i do wojewody.

Kiedy wszystko zdaje się być na najlepszej drodze, nad sprawą zapanowuje cisza. Gmina i wojewoda są bezbronne. Stowarzyszenie specjalistów ma ważniejsze sprawy na głowie. Piszemy najpierw do członka zarządu, potem do samego prezesa. Nie wiedzą, nie są pewni, ale czują, że coś tu nie gra. Wszyscy się zgadzają? Niemożliwe – pewnie jest jakiś haczyk. W końcu mówią: wniosek powinni ocenić inni specjaliści, bo nie można narażać dobrego imienia organizacji najbliższej ówczesnemu Ministrowi Środowiska. Dodatkowo sprawa salamandry jest nie-wiadomo-dlaczego ryzykowna politycznie i zrozumiale mało priorytetowa przy, dyskutowanym przez cały czas na forum stowarzyszenia, handlu emisjami. Stowarzyszenie odmawia podpisu pod wnioskiem o ustanowienie użytku ekologicznego. Kolorowy magazyn o dobrze wróżącym tytule odmawia współpracy. Albo może inaczej – redakcja nigdy nie odpowiada na maile. Podobnie sprawa ma się z regionalnym miesięcznikiem. Widać to, co jest oczywiste na poziomie gminy czy powiatu, na poziomie wojewódzkim już nie jest.

Mimo ogłoszenia formalnych konsultacji w sprawie powołania obszaru Natura 2000 na terenie gminy G, Generalny Dyrektor OŚ nie spieszy się z odpowiedzią na sugerowaną korektę (tak, żeby Dyrektyw Siedliskowa faktycznie chroniła siedliska zagrożonego gatunku). Po pól roku od wysłania wniosku do Generalnego Dyrektora przestajemy nawet czekać na odpowiedź. Wniosek z identycznymi jak nasze postulatami, ale z innej pozycji, wysyłają władze gminy G. Z tego co wiemy – także z marnym skutkiem.

Całe szczęście gmina G i wojewoda W odpowiadają na wszystkie pisma w terminie. Cóż jednak z tego, skoro gmina odsyła do wojewody i vice versa. Wszystko z uśmiechem i poklepywaniem po ramieniu – szczytny cel, słuszna inicjatywa. Na biurku rośnie stos urzędowych pism. Wszystkie według tego samego schematu. Każde popiera inicjatywę, po czym w różny sposób wyjaśnia brak swoich kompetencji i odsyła dalej. Wojewoda, którego tym razem podeszliśmy od strony obszaru Natura 2000, tym razem odsyła nas w górę – do Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska. Ustanowienie użytku ekologicznego to w tym wypadku niekończąca się gra w biurokratycznego ping-ponga. Gmina sama nie ma „warunków”, województwo nie ma „możliwości”. Gmina nie ma osoby, województwo czasu. Nikt nie ma pieniędzy. Gmina uważa, że od tego jest województwo, województwo – że gmina. W dalszym ciągu wszyscy życzą powodzenia inicjatywie, której osobiście bardzo kibicują. Wskazane przez ustawę instytucje do ustanowienia użytku to niestety tylko, lub w tym wypadku aż, gmina i wojewoda. To stwarza możliwość odbijania piłeczki w nieskończoność i rzeczywistego braku odpowiedzialności za niepodjęcie właściwych działań.

Po ponad roku od obiecującej passy dobrych słów, deklaracji, lawiny artykułów, opracowań i wielkich chęci, sprawa odchodzi w niepamięć. Nawet trudno powiedzieć, co właściwie się stało, bądź się nie stało, że mimo świetnie wróżącej sytuacji wyjściowej nie udało się ustanowić najbardziej podstawowej formy ochrony prawnej siedliska salamandry plamistej – gatunku wpisanego do „Czerwonej Księgi”, a wiec cennego i absolutnie wymagającego ochrony. Tymczasem jak co roku, w marcu, salamandry przebudziły się z zimowego snu. Te, które nie utopiły się składając jaja w uregulowanym betonem strumieniu, muszą dziś nie tylko przygotowywać się do kolejnej zimy, ale i stawić czoło innemu zagrożeniu: bezsilności i rozmyciu odpowiedzialności w polskiej eko-biurokracji.

* Julia Ziemińska, doktorantka na Technicznym Uniwersytecie w Dreźnie. Współtworzy Instytut ESPRI we Wrocławiu.

Do góry

** Autor koncepcji numeru: Kacper Szulecki
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk
**** Autor tytułu tematu tygodnia: Michał Krasicki

„Kultura Liberalna” nr 79 (29/2010) z 13 lipca 2010 r.