Joanna Klimczyk

W imię piłki i matki

Gdy piszę te słowa, Péter Esterházy zapewne ogląda finał mundialu, choć nie grają w nim Węgrzy, bo w ich drużynie nie ma co szukać takich zawodników, jak Bozsik, Puskás, czy Hidegkuti. A oni nieustannie pojawią się w jego powieści. Miłość węgierskiego pisarza do futbolu – miłość dla niekibica niezrozumiała i niekiedy wręcz zabawna – na szczęście okazała się nieodwzajemniona. Na szczęście, bo dziś, jak większość dawnych zawodników, pewnie byłby trenerem jakiegoś prowincjonalnego klubu, a moja półka byłaby krótsza o kilka książek.

Nieszczęśliwe uczucie do piłki to nie jedyna miłość, której ta książka jest poświęcona. Druga miłość, jeszcze trudniejsza i bardziej zagmatwana, to miłość do matki, która z uwielbieniem futbolu tworzy nierozerwalny splot. To matka, a nie jak we wcześniejszych książkach ojciec, stanowi oś narracji. To matka urasta do mitycznej postaci bliskiej przyjaciółki herosów boiska. To matka wypełnia, a wręcz przepełnia życie narratora. To matka zaraża go nieszczęśliwym uczuciem do boiska. To matka nie odstępuje go, gdy leży w szpitalnym łóżku. To matka podtrzymuje w nim futbolową pasję i bezlitośnie ocenia jego szanse jako piłkarza. Ale już nie jako pisarza, bo to jedyna sfera, której narrator zazdrośnie przed matką strzeże. I to matka zostaje w końcu przez narratora zabita, co prawda symbolicznie i pośrednio, ale jednak.

Te dwie miłości – do piłki i do matki – są bolesne i rozczarowujące. Jest jednak w tej książce również miłość spełniona. To miłość do języka. „Powiedziałem kiedyś o języku węgierskim, że pozostaję z nim w przyjaznych stosunkach, że jest wobec mnie wielkoduszny, że na wiele mi pozwala, że jesteśmy ze sobą na ty i że pasuje do mnie” (s. 162). To prawda, język pozwala mu na bardzo dużo. Piętrowe zdania, w których gąszczu czytelnik co i raz się gubi, by ze zdziwieniem odkryć, że autor jednak liczy się z interpunkcją – Esterházy (i jego polska tłumaczka) jak mało kto poczyna sobie z językiem i narracją. A właściwie z tym, co klasycznej narracji wcale nie przypomina. Esterházy z nonszalancją przechodzi od patosu do parodii. Porzuca niby-powieść na rzecz konstrukcji przypominającej literacką operę. I choć autor przewrotnie określił swoją książkę jako „żadne tam dzieło sztuki” (taki jest właściwy sens jej tytułu), to nie mam wątpliwości: to dzieło sztuki, które wyszło spod reki mistrza.

Książka:

Péter Esterházy, „Niesztuka”, przełożyła Elżbieta Sobolewska, Warszawa 2010, Czytelnik, Nike.

* Joanna Klimczyk, doktor filozofii.

„Kultura Liberalna” nr 80 (30/2010) z 20 lipca 2010 r.