Katarzyna Suchcicka
Taka Szwecja
Bohaterki najnowszej powieści Majgull Axelsson „Lód i woda, woda i lód”, dojrzewające bliźniaczki, zadają sobie poważne i smutne pytanie: „Dlaczego Bóg jest taki zły?”. Zadają, bo mogą zadawać – rzecz się dzieje w Szwecji, gdzie 90 proc. społeczeństwa deklaruje ateizm, a 20 proc. to imigranci różnych wyznań – jeden Bóg nie jest tu już otoczony nimbem świętości i nietykalności.
Pytanie to pojawia się, gdy między jednojajowymi bliźniaczkami – dotychczas stanowiącymi niemal jedność i rozumiejącymi się bez słów – coś zaczyna szwankować. Od tego momentu funkcjonują już w powieści jako uosobienie niemożności porozumienia, oddalania się ludzi od siebie, ale również dystansu koniecznego do zaznaczenia swojej indywidualności, czyli samego życia, w którym zło bywa nie do końca złe, a dobro nie do końca idealne.
Majgull Axelsson jest pisarką dopominającą się o godziwe istnienie na ziemi. Powiedzieć bowiem, że jest pisarką psychologiczną, to o wiele za mało. Proponuje dobry melanż etyki i psychologii. O podmiotowość człowieka dopominała się już w „Domu Augusty” z 2006 roku, w którym nastolatka zdominowana przez prymitywnego ojczyma – aż do ogolenia jej na zero – traci zmysły i popełnia samobójstwo. Brzmi to drastycznie i może się wydawać nadmiernie dramatyczne. Ale tak właśnie pisze Axelsson. Swoim pisarstwem nie tylko zaczernia kartki i wypełnia czas. Ona chce działać. Mamy więc tematy z pierwszych stron gazet, bardzo aktualne: kwestię stalkingu (która bodajże doczekała się ostatnio uregulowań prawnych nawet w Polsce) czy niebezpieczeństw wynikających ze sławy. Są też problemy bardziej kameralne, ale nie mniej istotne: z wyznaczeniem granic, obcością w rodzinie, wreszcie – poczuciem pustki na co dzień.
Nic w tym dziwnego –¬ współczesna proza szwedzka to zasadniczo realizm psychologiczny i socjologiczny. Stała się funkcją uwewnętrznionej religii protestanckiej, która według znakomitej pisarki starej daty Birgitty Trotzig – wiedzie w Szwecji „swój podziemny żywot”, przyczyniając się do stosowania etyki utylitarnej. Ona zaś głosi, że okazanie zainteresowania i pomoc bliźniemu po prostu nam się opłacają.
Takie pisarstwo wygląda czasem bardziej na odnotowywanie rzeczywistości niż fikcję. Tak jakby postaci dawały świadectwo zaobserwowanego życia. W ten sposób piszą Inger Edelfeldt i Mirja Unge, ale też Henning Mankell, autor słynnego cyklu o komisarzu Wallanderze. Również u Axelsson pojawia się trop stylistyczny wskazujący na „spisywanie z rzeczywistości”: czas teraźniejszy, którym posługują się jej postaci. To narzuca weryzm narracji, jej szczegółowość. A szczegóły są dosadne, np. uryna, którą zostawia w kajucie Susanne nieznany prześladowca czy krew z ran usiłującego na siebie zwrócić uwagę niespełnionego gwiazdora rocka. Zażywający popularności Wallander wszak też stale wyciera nos! Dzięki takim zabiegom rzeczywistość w książce staje się nam bliższa. Należałoby zawołać: chapeau bas! także przed znajomością wód oceanu, którą prezentuje autorka „Lodu i wody, wody i lodu”. Duża część akcji rozgrywa się bowiem na sześciopiętrowym lodołamaczu „Odyn”, którym wyruszyli na badanie Morza Arktycznego oceanografowie, mikrobiolodzy, a nawet szukająca inspiracji pisarka.
Odyn, imię skandynawskiego boga wojny i zwycięstwa, poezji i mądrości, stanowi bezpośrednią metaforę przypadków pasażerów na okręcie. Jeszcze wyraźniejsza jest metafora to wyłaniającej się, to znów zanurzającej w wodzie góry lodowej – tak żyjemy. Tytułowe lód i woda istnieją tu przeplatając się, jako emanacje tego, co w życiu bezpostaciowe i tego, co krystaliczne. Jedno niepostrzeżenie przechodzi w drugie. Cóż powiedzieć o glonach prześwitujących przez lód, o życiu i naturalności, które chcą choćby na chwilę wydobyć się na powierzchnię? Sporo tu poezji, poruszających, niemal filmowych opisów. Aż się chce spytać, czy Majgull Axelsson była na Morzu Arktycznym w Cieśninie Peela lub Melville’a? Czy to ona jest Susanne, wrażliwą istotą, która nie chce wchodzić w żadne związki?
Realizm realizmem, ale najważniejsza jest tu metafizyka, przeciwstawienie się złu. Pod tym względem Axelsson wyrasta na wspaniałą kontynuatorkę Jana Guillou. Przed kilku laty narobił on w Szwecji wiele hałasu swoją – po części autobiograficzną – powieścią „Zło”. W tej książce czternastoletni chłopiec, doświadczony przemocą w domu i w szkole, znajduje przyjaciela, z którym może dyskutować o istocie zła i wskutek tego uświadamia sobie, że zło pleni się, gdy się mu nie przeciwstawiamy. Teraz on ma władzę w ręku. „Wyszydzonym można zostać za wszystko”, taka diagnoza społeczna zostaje postawiona w książce Majgull Axelsson, ale pojawia się również pocieszenie: „musisz bronić siebie samej. Jesteś warta tego, by się bronić”. Brzmi dość egoistycznie, ale to swoisty spadek po protestantyzmie, rodzaj panteizmu; spojrzenie na każdego człowieka jako dobra wśród innych dóbr:
„Ludzie, myśli Susanne. Jestem człowiekiem. I razem z innymi ludźmi jestem na statku, który przepływa przez Przejście Północno-Zachodnie.
Zamyka oczy, żeby ukryć swoje myśli, ale nie może ukryć uśmiechu.
Oni istnieją, myśli. I ja też jestem. Jestem i mam prawo być.”
W tym kontekście, gdy wrócimy do pytania „Dlaczego Bóg jest taki zły?”, możemy odpowiedzieć: „ale jest!”. I to nam chyba chce przekazać Axelsson, gdy z zachwytem, ustami Susanne po wielu traumatycznych przeżyciach, wyraża zaskoczenie: „Jestem, po prostu żyję!”. To właśnie życie staje się Bogiem. Życie, które trzeba wyznawać, radować się nim, celebrować na wiele sposobów.
Bardzo sprzyja temu protestancki brak wstydu wobec ciała, powodowany zwykłym życiowym praktycyzmem: ciało pozwala nam doznać pełni życia. Nie tylko proza daje temu wyraz, także filmy szwedzkie (Larsa Molina czy Kaya Pollaka) z ostatnich lat. Kobiety odnajdują w nich własne ciało, spełnienie zmysłowe i duchowe przez seks czy śpiew. Rzucają wcześniejszych partnerów. Wydają się bezwstydne, ale są skuteczne. Szwedka u Majgull Axelsson też potrafi upomnieć się o swą podmiotowość, np. gdy chodzi o wiek:
„– Cholerna starucha? Dla ciebie? Jesteś cztery lata starszy ode mnie!
– Tylko trzy. I to inna kwestia.
Susanne jest bliska opuszczenia sztyletu. Inna kwestia, bo jest mężczyzną? Jak bardzo można być głupim? Czy rozmowa z tym durnym typem ma w ogóle jakiś sens?”.
W książce dużo jest mowy o własnej przestrzeni człowieka anektowanej przez innych. O rezonerskim mężu Inez, Birgerze, który do tego stopnia wpływa na wybory życiowe żony, że ta kończy na jego życzenie w szkole gastronomicznej, a potem w St. Larsie, szpitalu psychiatrycznym. Czy o wyszydzonym podczas koncertu Bjoernie, który od tej pory już zawsze musi uciekać. Wzruszająca jest z kolei apologia odnalezienia własnej przestrzeni przez sternika Leifa Erikssona:
„Jest bardzo skoncentrowany, ale w zmarszczkach wokół oczu czai się uśmiech. To tutaj chce być. Nigdzie indziej. Gdyby pozwolono mu wybrać własny raj po śmierci, wybrałby właśnie to: wieczną nocną zmianę na mostku kapitańskim Odyna”.
I opowieść o kontrowersyjnej, ale szczerej Elsie, uciekającej od macierzyństwa na morze, w ulubioną pracę radiotelegrafistki. Porusza również pragnienie Inez, nim jeszcze spotka ją nieszczęście, by mieć własny pokój, oddzielną przestrzeń. By jeszcze w starszym wieku studiować, rozwijać się, poszerzać swój świat.
Szwedka, w dość matriarchalnym społeczeństwie, chce wiele, ale Szwed też nie pozostaje w tyle: Henning Mankell, w ostatnio wydanym „Chińczyku”, przesuwa wiek średni na 60 lat, i mówi, że nigdy nie jest za późno na samorealizację, życie w zgodzie ze sobą.
Czy taka wolność ciała, ducha, przestrzeni i działania to dla nas, w Polsce, nadal góra lodowa? Albo sześciopiętrowy „Odyn”? Mam nadzieję, że nie. Bo jeśli byłyby osiągalne, to mamy szansę, żeby – jak w pięknej metaforze Axelsson – „rozkosz otworzyła się w nas jak wachlarz”…
Książka:
Majgull Axelsson, „Lód i woda, woda i lód”, przeł. Katarzyna Tubylewicz, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2010.
* Katarzyna Suchcicka, krytyk literacki i filmowy, autorka filmów dokumentalnych, poetka. Obecnie pracuje dla TVP Kultura.
„Kultura Liberalna” nr 89 (39/2010) z 21 września 2010 r.