Piotr Oczko przyzwyczaił czytelników do tego, że w swoich książkach pochyla się nad tym, co nieoczywiste, na przykład nad niderlandzką obsesją sprzątania w XVII wieku, historią fliz czy dziejami domków dla lalek. Tym razem jest inaczej. W świeżo wydanej „Sukni i sztalugach” wziął na warsztat temat, który budzi w ostatnim czasie duże zainteresowanie – dawną sztukę kobiet. Zgłębił jednak i opisał historie dawnych malarek jak zwykle po swojemu – odkrywając przed czytelnikiem to, co nieoczywiste i często dotąd nieznane. Każdej opowieści nadał przy tym osobisty rys.

Stłamszona niebinarność

Dlaczego Oczko zajął się akurat tym tematem? Na to pytanie można podać kilka dość oczywistych odpowiedzi. Jako historyk sztuki z zamiłowania, urodzony esteta i wielbiciel siedemnastowiecznego malarstwa Oczko nie mógł nie trafić kiedyś na dawne dzieła malowane przez kobiety. Ponadto wiadomo, że jest on obsesjonatem niemal wszystkiego, co holenderskie. Z Holandii zaś, będącej w okolicach XVII wieku jednym z najważniejszych ośrodków malarskich, pochodziło wiele ówczesnych artystek. Znakomity warsztat niektórych z nich musiał na pewno należycie docenić.

Jak się okazuje, nie te motywacje były jednak główną przyczyną, dla której postanowił napisać książkę „Suknia i sztalugi. Historie dawnych malarek”. W jednym z rozdziałów autor zdobywa się na takie oto wyznanie:

„Z mej [Piotra Oczki – przyp. AO] stłamszonej niebinarności zachowały się tylko szczątki, które wracają w dziwnym zachwycie, który może obudzić czarna sukienka, a zwłaszcza w niemożności zidentyfikowania się z męskim bohaterem. Mogę być Anną Kareniną, Medeą i Leo Macias z «Kwiatu mego sekretu», ale już nie Werterem, Hansem Castorpem czy Ennisem Del Marem z «Brokeback Mountain». Dlatego właściwie piszę tę książkę” [s. 131].

Sofonisba Anguissola, „Chłopiec ugryziony przez kraba”, ok. 1554. Museo di Capodimonte, Neapol

Zaważyło więc współodczuwanie z dawnymi malarkami. Oparte nie tylko na kwestiach związanych z gender, ale też na tym, co z tym nierozerwalnie związane – marginalnej pozycji w świecie, brakiem przychylności i należytego uznania ze strony otoczenia. Odczucia z tym związane musiał poznać również Piotr Oczko, gdy poszukiwał swojej tożsamości seksualnej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy wrażliwość społeczna związana z niebinarnością i homoseksualizmem była znacznie mniej rozwinięta niż dzisiaj.

Odważnych wyznań podobnych do tych przywołanych wyżej znajdziemy w „Sukni i sztalugach” (książce z gruntu eseistycznej, a więc takiej, gdzie autor odsłania też własne ja) więcej. Zwierzenia autora nie przysłaniają jednak głównego wywodu. Obecność piszącego można byłoby zobrazować tu tak, jak robili to wielokrotnie znani malarze – na płótnach swój autoportret umieszczali oni zazwyczaj gdzieś z boku, ich twarz ginęła w tłumie innych, ważniejszych postaci. Czytelnicy nie muszą się więc obawiać, że przyjdzie im czytać dzieło głównie autotematyczne. Wystarczy, że od czasu do czasu pominą jeden lub dwa akapity.

Na podbój Surinamu

Główną atrakcją są w tej książce bezsprzecznie życiorysy i opis twórczości dawnych malarek. Na „Suknię i sztalugi” składa się piętnaście tekstów. Jeden esej opowiada z reguły o jednej postaci: jej życiu, zrekonstruowanym zazwyczaj ze strzępów informacji dostępnych w archiwalnych źródłach na temat albo samej malarki, albo najbliższych męskich członków jej rodziny, oraz jej twórczości, zachowanej najczęściej jedynie częściowo. Tego typu portretów jest trzynaście. Oprócz nich znajdziemy w książce dwa teksty poświęcone artystkom zajmującym się danym rzemiosłem (jeden – malarkom od martwych natur, a drugi – rzeźbiarkom i architektkom). Wisienką na torcie są reprodukcje obrazów, których jest aż 236, co przy 493 stronach książki oznacza, że trafimy na nie niemal na co drugiej stronie.

Artemisia Gentileschi, „Jael zabijająca Siserę”, ok. 1620. Szépművészeti Múzeum, Budapeszt

Autor bez ogródek przyznaje się do tego, że jego wybór opisywanych malarek „ma oczywiście charakter osobisty”, bo z jakiegoś powodu bardziej poruszają go losy Artemisii Gentileschi niż życie Elisabetty Siriani, a „martwe natury Clary Peeters budzą większe emocje niż te malowane przez Mary Moser” [s. 24]. Ta fascynacja autora przebija na kartach książki i udziela się czytającemu.

Mnie najbardziej urzekła opowieść o żyjącej na przełomie XVII i XVIII wieku Marii Sibylli Merian, która w wieku trzynastu lat dostała w prezencie kilka gąsieniczek jedwabników. Zafascynowana nimi, postanowiła otoczyć je opieką. Codziennie ich doglądała i karmiła je sałatą. Jedwabniki rosły, aż pewnego dnia zaczęły linieć, a później wysnuwać z siebie nici. Na końcu zaczęły tkać kokony, z których wychodziły motyle mające złożyć jajka – po to, by cała przemiana zaczęła się na nowo. To wydarzenie sprawiło, że Merian poświęciła swoje życie motylom i gąsienicom. „Ludzie zaczną jej znosić pudła z owadami, a ona będzie je hodować, malować akwarelami i rysować, obserwować pod lupą, opisywać ich pożywienie i transformacje, prowadzić dzienniki, notatki, wreszcie publikować prace na ich temat. Zostanie pierwszą entomolożką” [s. 247], podsumowuje Oczko.

Dzięki ogromnej pasji Marii Sybilli udało się przebić jako artystce, a nawet (po rozwodzie z mężem) zarobić na utrzymanie siebie i swoich córek na sprzedaży owadzich akwareli. To właśnie niesamowita ciekawość życia i świata popchnęły ją też do czegoś, co w tamtych czasach wydawało się niesłychane. Otóż w czerwcu 1699 roku, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, Maria Sybilla Merian spisała testament i wraz z córką Dorotheą wybrała się na czteromiesięczny rejs statkiem do… Surinamu, żeby naocznie zbadać południowoamerykańską florę i faunę i obszernie ją udokumentować. Po dwóch latach pobytu (zaplanowanego wstępnie na pięć lat, ale skróconego z uwagi na osłabienie spowodowane egzotycznymi chorobami) Merian wróciła do Amsterdamu. Przywiozła ze sobą nie tylko wypreparowane ptaki i owady, ale także (a raczej przede wszystkim) notatki, akwarele i rysunki. Dzięki temu wyjazdowi w 1705 roku światło dzienne ujrzało dzieło jej życia – ilustrowane sześćdziesięcioma rycinami „Dissertatio de generatione et metamorphosibus insectorum Surinamensium” [Rozprawy o pochodzeniu i metamorfozach owadów surinamskich], uważane za jedną z najpiękniejszych książek przyrodniczych, jakie kiedykolwiek wydano.

Dzieła Merian wielokrotnie wznawiano. Upamiętniano ją w nazwach nie tylko ulic, placów i mostów, ale też eponimach określających gatunki roślin i zwierząt. W 1991 roku jej wizerunek znalazł się nawet na pięciusetmarkowym banknocie Republiki Federalnej Niemiec.

Niewiele artystek miało takie szczęście: bycia osobą nie tylko samodzielną i zarabiającą na siebie dzięki tworzeniu sztuki, ale także docenioną przez współczesnych i zapamiętaną przez kolejne pokolenia. Spora część mierzyła się przede wszystkim z wrogą postawą kolegów po fachu. Ci w znakomitej większości twierdzili, że kobiety z definicji nie potrafią tworzyć dobrych obrazów (niewykluczone zresztą, że komentarze tego typu zdarzało się również słyszeć Marii Sibylli Merian). Co gorsza jednak, po wyjściu za mąż wielu kobietom nie wypadało już malować, bo było to źle widziane, więc porzucały one sztalugi na rzecz zajmowania się domem.

Artystki, żony i matki

Za sztandarowy przykład mierzenia się z takimi przeciwnościami losu może służyć historia Anny Dorothei Lisiewski-Therbusch, osiemnastowiecznej malarki pruskiej. Po ojcu trudniącym się malarstwem odziedziczyła talent. On też nauczył ją osobiście podstaw tego fachu (to zresztą najczęstszy schemat – malowały w dużej mierze córki lub siostry malarzy). Gdy Anna osiągnęła wiek pozwalający na zamążpójście, została wydana za starszego o dziesięć lat zamożnego berlińskiego karczmarza. Przez dwie dekady pomagała mężowi prowadzić gospodę, zajmowała się domem i urodziła pięcioro dzieci. Pomimo to jej teściowa nie była z Anny zadowolona – nie rozumiała ponoć jej artystycznych aspiracji i uważała, że należy skupić się wyłącznie na domu. W takim środowisku artystka czuła, że „nie należy do świata, w którym przyszło jej odgrywać rolę żony i matki” [s. 343]. Malowała więc w tajemnicy. Zmieniła to po śmierci teściowej i odchowaniu dzieci. Wtedy, w wieku czterdziestu lat, zapewne po długich przygotowaniach, porzuciła rodzinę i wyjechała do Stuttgartu tworzyć na książęcym dworze. Szybko przyszły większe zamówienia i sukcesy. 

Zachęcona powodzeniem w ojczyźnie, Therbusch postanowiła wyruszyć do Paryża, by ubiegać się o członkostwo w elitarnej Królewskiej Akademii Malarstwa i Rzeźby. „Dla kobiety i cudzoziemki było to niemal jak porwanie się z motyką na słońce” – komentuje Oczko. Pierwszy obraz przedstawiony przez Therbusch na komisji został odrzucony, ponieważ jej członkowie nie wierzyli, że tak dobre płótno mogła namalować kobieta. Drugi obraz został przyjęty i została wpisana do Akademii. Nie cieszyła się jednak długo. W tym samym roku obraz, który zgłosiła na paryski Salon, został odrzucony, co Therbusch bardzo przeżyła.

Maria Sibylla Merian, „Banany”, w: „Dissertatio de generatione…”, 1719. Biblioteka Narodowa, Warszawa

Cały pobyt we Francji w ogólnym rozrachunku przyniósł jej wiele korzyści, lecz nie można go uznać za całkowicie udany. Oczko przytacza w książce kuriozalne podsumowanie okresu paryskiego tej artystki oczyma jednego z głównych przedstawicieli Oświecenia [sic!]: „Diderot wyjaśniał […], że do niepowodzenia Therbusch we Francji nie przyczynił się niedostatek talentu, ale brak młodości, urody, skromności i kokieterii. Dodawał także, że aspirujące malarki powinny posiadać «dobre piersi i pośladki oraz poddać się swemu nauczycielowi». Cóż, nawet główni przedstawiciele Wieku Rozumu mogli cierpieć na jego brak” [s. 350]. Niestety, postawa Diderota prawdopodobnie dość dobrze oddaje to, jak postrzegane były malarki kilka wieków temu.

A jednak powszechna deprecjacja sztuki tworzonej przez kobiety nie była chyba największą przeszkodą, której przyszło im stawiać czoła. Najtrudniejsza do pokonania wydaje mi się inna – związana ze społecznym ostracyzmem wobec kobiet łączących profesję malarki z rolą matki i żony. Wiele portretów (chociażby Judith Leyster, która… wyszła za obiecującego haarlemskiego malarza) kreślonych przez Piotra Oczkę kończy się w momencie ich zamążpójścia. Niewiele kobiet miało taką odwagę i – jak można przypuszczać – na tyle sprzyjające ku temu warunki jak Therbusch, by postawić wszystko na jedną kartę, porzucić rodzinę i zająć się malarstwem. Większość była zmuszona porzucić swoją pasję i oddać się życiu rodzinnemu. Kto wie, ile arcydzieł straciliśmy przez podobne reguły społeczne?

Historia sztuki kobiet jako „nowe getto”? 

„Suknia i sztalugi” to książka niezwykła nie tylko dlatego, że stanowi zbiór ciekawych życiorysów i pięknych obrazów. Jej wielkim atutem jest to, że historie są w niej bardzo dobrze udokumentowane, a obrazy – w przystępny sposób przeanalizowane i zinterpretowane. Jako wieloletni pracownik naukowy, a od względnie niedawna profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Oczko bardzo uważnie zbadał źródła i umiał dotrzeć w nich do informacji, które nie są szeroko rozpowszechnione. Ma również bardzo dobre oko i bada obrazy z chirurgiczną precyzją, starając się na kartach książki poznać choćby po pociągnięciach pędzla, czy atrybucja danego obrazu jest właściwa. Te dwie cechy pozwalają Oczce odkrywać przed czytelnikiem historie, które dotychczas nie ujrzały światła dziennego. Dają też wyraz jego prawdziwej fascynacji poruszonym tematem.

Anna Dorothea Lisiewski-Therbusch, „Autoportret w monoklu”, 1782. Gemäldegalerie, Staatliche Museen zu Berlin, Berlin

Jednocześnie Piotr Oczko jest człowiekiem bardzo wrażliwym i wyczulonym na polityczną poprawność, dlatego waży w swojej książce słowa. Nie ocenia chociażby (poza jednym wyjątkiem, z czego się wprost tłumaczy) wyglądu opisywanych artystek, mimo że w każdym przypadku, gdy to możliwe, przywołuje i dokładnie opisuje ich portrety lub autoportrety. Ale to tylko mało znaczący przykład. Co znacznie istotniejsze, wie, że kiedy pisze się o kwestiach mogących budzić kontrowersje, trzeba właściwie ustawić perspektywę. Jak zauważa we wstępie do swojej książki, gdy mówimy o sztuce kobiet, łatwo jest nam stworzyć dla niej „nowe getto”. I pyta dalej: „Czy chęć zajęcia się twórczością ludzi ze względu na fakt, że należą oni do «drugiej płci» (by użyć określenia Simone de Beauvoir), nie jest aby subtelną formą dyskryminacji?”.

To zagadnienie ważne i na pewno warte dyskusji, jednak czasem warto odłożyć je na bok, jak dzieje się w tym przypadku. Problem został zauważony i skomentowany przez autora – co może zrobić więcej? Szczęśliwie refleksje nad takimi zagadnieniami nie powstrzymały Oczki przed wydaniem „Sukni i sztalug”, choć bez wątpienia mogły. Zadziałoby się to z wielką szkodą dla nas. Tę książkę naprawdę warto nie tylko przeczytać, ale i postawić w dobrze dostępnym miejscu we własnej biblioteczce, by od czasu do czasu do niej zajrzeć i zawiesić oko na kilku arcydziełach sztuki malarskiej.

Książka:

Piotr Oczko, „Suknia i sztalugi. Historie dawnych malarek”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024.