Baseball w Hawanie [read English version here]

Wiele snów aktywistów praw człowieka dzieje się pewnie w Hawanie. Hawana, jak i Kuba, gdzieś pomiędzy dawną a nową erą dyktatury, jest być może na dobrej drodze do zmiany dokonującej się za sprawą obywateli. A o czym śnią ludzie w Hawanie? Omar Lopez z Fundacji na rzecz Praw Człowieka na Kubie opowiada Annie Mazgal o frustracji, nadziei i polskich inspiracjach przyszłych demokratycznych przemian.

* * *

Anna Mazgal: Czy możesz jechać teraz na Kubę?

Omar Lopez: Nie, nie mogę. Kubańczycy to chyba jedyny naród na świecie, który musi prosić o pozwolenie na wyjazd i na wjazd do własnego kraju. Ponieważ zostałem uznany za wroga publicznego, nie wolno mi wracać na Kubę. Moi rodzice zmarli na wyspie i nie mogłem być przy żadnym, gdy odchodziło. To wielki cios, jak możesz sobie wyobrazić. Po tym, jak wyjechałem 18 lat temu, nigdy więcej nie widziałem ojca. Matkę widziałem raz, gdy przyjechała w odwiedziny do Stanów.

W jakich okolicznościach opuściłeś Kubę?

Byłem aktywistą. Aresztowano mnie 11 razy podczas ostatnich siedmiu miesięcy mojego pobytu na Kubie. Na dzień, na dwa. Kiedy jesteś w ten sposób represjonowana, twoja własna rodzina zaczyna wypychać cię z kraju. Musiałem zatem stawić czoła i represjom, i własnej rodzinie, która zaczęła mnie prosić, bym wyjechał. Koniec końców, tego rodzaju presji nie da się znieść. Zaaplikowałem o wizę USA jako politycznie prześladowany, co akurat było łatwo udowodnić.

Mieszkałeś w Hawanie, prawda?

Tak, mieszkałem w Hawanie i tam działałem. Bardzo za nią tęsknię. Hawana śni mi się co noc. Jest coś niesamowitego w tym, że w ten czy inny sposób wszyscy moi przyjaciele znaleźli się w USA i żyją w większości w Miami. W Hawanie razem graliśmy co niedzielę w baseball. Kiedy znaleźliśmy się w Miami, na nowo nawiązaliśmy kontakty. Ludzie są w szoku, w Stanach nieczęsto zdarzają się przyjaźnie, które trwają trzydzieści, a czasem czterdzieści lat. Byliśmy przyjaciółmi od podstawówki i oto gramy w baseball co niedzielę. To nasza oaza na wygnaniu.

Porozmawiajmy o Fundacji na rzecz Praw Człowieka na Kubie. Jak opisałbyś działania twojej fundacji w kontekście wspierania demokratyzacji na Kubie?

Fundacja na rzecz Praw Człowieka na Kubie jest częścią Kubańsko-Amerykańskiej Fundacji Narodowej (CANF). CANF jest najliczniejszą organizacją kubańskich emigrantów, w najlepszym momencie liczącą 16 tysięcy członków. Ma oddziały w Peurto Rico i w Meksyku. Została ustanowiona 25 lat temu, by lobbować na rzecz restrykcji wobec Kuby w Stanach Zjednoczonych. Była to pierwsza organizacja kubańska, separująca się od działań opartych na przemocy, które były powszechne w walce z reżimem w latach osiemdziesiątych. Fundacja na rzecz Praw Człowieka na Kubie pracuje z ludźmi w tym kraju. Ja sam byłem jednym z założycieli ruchu na rzecz praw człowieka na Kubie w roku 1988.

Czyli decyzja o odejściu od przemocy była strategiczną decyzją ruchu?

Jak najbardziej. CANF została ufundowana na przekonaniu, że droga do osiągnięcia wolności i demokracji prowadzi przez metody nieopierające się na przemocy. Zdecydowaliśmy się korzystać z lobbingu i promować prawa człowieka, by wspierać ludzi w dokonywaniu zmian w kraju. Trzeba zrozumieć, że uciekanie się do przemocy było dla opozycji logiczną konsekwencją brutalności reżimu wobec jego wrogów. Tylko w pierwszych dwóch latach rewolucji straconych zostało siedem tysięcy ludzi. W Miami mamy wiele osób, które w ten sposób utraciły kogoś z rodziny. To była też część większej fali przemocy, która przetoczyła się przez Amerykę Łacińską w latach sześćdziesiątych. Ale w CANF powiedziano: nie, my będziemy działać w inny sposób.

Jak zatem pomagacie ze Stanów Zjednoczonych ludziom mieszkającym na Kubie?

Pomysł jest taki, by działać nie tylko dla Kubańczyków, ale także razem z nimi. Aby prowadzić strategię oporu bez przemocy, potrzeba wiedzy. I właśnie to dostarczamy Kubańczykom. Jako aktywista na rzecz praw człowieka byłem w kontakcie z CANF, gdy jeszcze mieszkałem na Kubie. Pierwsza audycja radiowa, jaką stamtąd nadałem, była możliwa dzięki ich radiostacji. Teraz wysyłamy pomoc humanitarną, urządzenia do komunikacji, laptopy, przetłumaczone materiały i podręczniki na temat oporu bez przemocy. Także filmy dokumentalne: o „Solidarności”, serbskim ruchu Odpor! i Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie.

Myślę sobie, że gdy żyje się w kraju, w którym występuje tak wiele naruszeń praw człowieka, metody bez przemocy mogą wydawać się trudne do zaakceptowania. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale odpowiedź na wasze wysiłki nie jest chyba jednoznaczna?

Wierzę, że nasze podejście jest skuteczne. Zmiany w strategii oporu, które miały miejsce w społeczności emigrantów, zaszły także na Kubie. W latach siedemdziesiątych represje osiągnęły ogromne rozmiary, władze praktycznie dokonały eksterminacji na opozycyjnych grupach guerillas. Potem w latach osiemdziesiątych powstał Kubański Komitet Praw Człowieka. To była właśnie opozycja oparta na nowych założeniach. Stałem się jej częścią. Mieliśmy bardzo ogólne pojęcie na temat tego, czym jest walka bez przemocy. Nie mieliśmy strategii, narzędzi ani środków, by działać efektywnie w ten sposób. Wierzyliśmy, że oznacza to demonstrowanie oporu wobec rządu. Teraz nie tylko dostarczamy wiedzę, ale i pomagamy Kubańczykom się organizować.

A jak organizują się Kubańczycy?

Teraz prowadzimy kampanię o nazwie „Con la Misma Moneda”, „tą samą walutą”. Widzisz, Kubańczycy otrzymują pensje w kubańskich pesos. Nie mogą jednak nimi płacić, muszą zatem wymieniać je na tzw. wymienialne pesos, po kursie: 30 pesos za 1 wymienialny peso. Pod koniec miesiąca, osoba zarabiająca, powiedzmy, równowartość 600 dolarów, dostaje 20 dolarów. W kampanii wzywamy do przyznania Kubańczykom prawa do płacenia w walucie, w której zarabiają. Nauczywszy się, jak prowadzić taką kampanię, kubańscy aktywiści w trzy lata zgromadzili 30 tysięcy podpisów pod petycją. To niesamowita liczba, zważywszy na warunki. Widzimy także, że ludzie przechodzą od postaw pasywnych do otwartego wyrażania sprzeciwu, mówią głośno „jestem przeciwko rządowi, mam swoje prawa”. Kilka tygodni temu pomogliśmy aktywistom w złożeniu do Zgromadzenia Narodowego petycji za prawem do swobodnego przemieszczania się i do posiadania własności prywatnej. Udało im się zebrać listy, które przesłane zostały do delegatów w 57 z 128 ośrodków miejskich na Kubie. Było to świetne ćwiczenie, które skłoniło ich do sieciowania. Na Kubie jest wiele organizacji i uważamy, że współpraca między nimi jest bardzo ważna.

Jak na to wszystko odpowiada reżim? Czy zmiękł on trochę po ustąpieniu Fidela Castro?

W ogóle nie. Mamy do czynienia z tymi samymi represjami i równą przemocą, a coraz więcej ludzi kończy w więzieniach. Raul Castro przejął władzę i wprowadził pewne zmiany, ale kosmetyczne. Kubańczycy nie mogli na przykład dawniej wchodzić do hoteli. Raul zniósł zakaz, ale wciąż muszą płacić wymienialnymi pesos. Zwykły pracownik musiałby wydać roczną pensję na wynajęcie pokoju w hotelu, więc ta zmiana nic nie wnosi, prawda? Podobnie rzecz ma się z możliwością kupna zestawu DVD lub TV w państwowych sklepach – potrzebne są wymienialne pesos.

To pewnie powoduje wielką frustrację u tych, którzy jednak liczyli na jakieś istotne zmiany?

Tak! Kilka miesięcy temu kubański więzień polityczny, Orlando Zapata Tamayo, zmarł w wyniku strajku głodowego. Przetrwał 82 dni bez jedzenia. Żądając uwolnienia 26 więźniów politycznych, strajk głodowy rozpoczął Guillermo Farinas. Reżim kubański ugiął się pod międzynarodową presją i zwolnił więźniów. Nie przyznali oficjalnie, jaki był powód, powiedzieli, że to wynik negocjacji z Kościołem katolickim. Jednak kubański kodeks karny wciąż penalizuje wolność wypowiedzi i stowarzyszeń. Jeśli te przepisy się nie zmienią, do więzienia trafi jeszcze więcej ludzi.

Wydaje się więc, że gdy społeczność międzynarodowa ma oko na Kubę, udaje się wymusić jakieś zmiany? Czy myślisz, że dobrze do tego podchodzimy? Czy raczej, że można by zrobić więcej?

Na pewno można zrobić więcej. Największym wyzwaniem jest wzmocnienie aktywizmu na Kubie i wsparcie dla opozycji wewnętrznej. Społeczność międzynarodowa zerka głównie na rząd, bo spodziewa się, że zmiana nadejdzie z tej strony. Cóż, to się nie wydarzy. Historia uczy nas, że przemiany mają swoje źródło w społeczeństwie, nadchodzą z dołu i obejmują górę. Tylko gdy reżim czuje tego rodzaju presję, popychany jest skutecznie w kierunku zmian. Tak jak miało to miejsce w Polsce, w Serbii i w wypadku wielu innych reżimów totalitarnych. Zatem należy skupiać się na działaniach wewnętrznych, a Kubańczycy potrzebują przede wszystkim dostępu do informacji, w tym do internetu. Niektóre ambasady, w tym polska, taki dostęp umożliwiają. Pomoc powinna obejmować także opozycję, by ją legitymizować. Cudzoziemcy odwiedzający Kubę powinni spotykać się z dysydentami i opozycją. Legitymizowanie wyłącznie rządu to poważny błąd.

Jeśli już mówimy o Polsce: korzystacie z wielu doświadczeń naszej „Solidarności”. W jaki sposób te doświadczenia przydają się Kubańczykom?

„Solidarność” udowodniła, że jeśli ludzie zorganizują się i razem naciskają w celu osiągnięcia wspólnego rezultatu, mogą obalić komunizm bez przemocy. Obaliła też pogląd, że komunizmu nie da się zwyciężyć. Nie tylko przyniosła nadzieję, ale i wskazała drogę ludziom takim jak ja. W latach osiemdziesiątych nosiłem w portfelu stronę z magazynu „Time” ze zdjęciem Lecha Wałęsy przed bramą numer pięć Stoczni Gdańskiej. Brama była udekorowana transparentem „Solidarności”, a podpis pod zdjęciem brzmiał: „w kraju płonie ogień” – z wypowiedzią Wałęsy. Nosiłem to zdjęcie jak jakiś amulet. Dawało mi siłę i pewność.

Czy widzisz jakieś zmiany w podejściu do Kuby pod obecną administracją USA?

Jeśli chodzi o politykę Stanów Zjednoczonych wobec Kuby, to składa się ona z dużej ilości retoryki i niewielkiej liczby konkretnych działań. Widać to od jednego prezydenta do drugiego, u Republikanów i u Demokratów. Kwestia kubańska jest częścią wewnętrznej polityki USA w tym sensie, że każdy prezydent ma potrzebę zbliżenia się do społeczności kubańskiej, gdy zbliżają się wybory. Kubańczycy żyjący w USA mogli dotąd odwiedzać Kubę raz do roku i przesyłać maksymalnie 300 dolarów kwartalnie, by wesprzeć swoje rodziny. Ostatnio administracja Obamy złagodziła restrykcje dotyczące odwiedzania wyspy przez obywateli USA. To dobrze, jesteśmy za tym, by jak najwięcej ludzi odwiedzało Kubę i zwiększały się kontakty osobiste. To było coś, na co uwięziona w twardej retoryce administracja Busha nie zezwalała. Cóż, Fidel Castro był u władzy przez ponad pięćdziesiąt lat, więc już wiemy, że tego rodzaju retoryka nie przyniosła rezultatu. Teraz potrzebujemy nowego podejścia. Mamy nadzieję, że administracja Obamy zwiększy bezpośrednie wsparcie dla dysydentów. Jednak USA bezpośrednio nie spowodują przemian na Kubie, podobnie jak nie zrobi tego społeczność międzynarodowa.

* Omar rozmawiał ze mną 22 sierpnia podczas światowego zjazdu CIVICUS – Światowego Aliansu na rzecz Partycypacji Obywateli. CIVICUS co roku gromadzi aktywistów z całego świata, którzy dyskutują, jak wspólnie działać, by uczynić świat bardziej sprawiedliwym miejscem.

** Omar Lopez, kubański dysydent, działacz Fundacji na rzecz Praw Człowieka na Kubie.

*** Anna Mazgal jest członkinią redakcji „Kultury Liberalnej” oraz ekspertką Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.

„Kultura Liberalna” nr 90 (40/2010) z 28 września 2010 r.