Joanna Kusiak

Apptywiści. Przyszłość cyfrowej polityki

Oprócz tysięcy kompletnie niepotrzebnych przedmiotów, które dostarczyła nam cywilizacja, istnieją przedmioty-wehikuły, przedmioty zdolne przenieść nas w czasie o kilkaset albo i kilka tysięcy lat. Jeżeli na przykład człowiek nagle zgubi się w dżungli (albo nawet w Puszczy Białowieskiej), dobrze jest mieć przy sobie szwajcarski scyzoryk. Jak twierdzą podróżnicy i znawcy survivalu, w dżungli szwajcarski scyzoryk przenosi nas od stadium dolnego paleolitu do epoki żelaza. Ze scyzorykiem możemy zabić sobie na obiad pomniejsze dzikie zwierzę i zbudować całkiem zaawansowany szałas.

Jeśli zamiast w Puszczy Białowieskiej zgubimy się w betonowej dżungli, jaką niewątpliwie jest Nowy Jork (albo nawet Warszawa), odpowiednikiem szwajcarskiego scyzoryka jest smartphone, czyli inteligentny telefon. Ze smartphonem w ciągu kliku minut będziemy wiedzieli wszystko, czego nam potrzeba – gdzie w ogóle jesteśmy, gdzie jest najbliższa stacja metra i która linia jest w przebudowie, gdzie jest najbliższy bar, gdzie szewc, a gdzie w ogóle nie powinniśmy sami chodzić, nawet jeśli na mapie wszystko wygląda niewinnie. W Nowym Jorku najlepiej jest mieć przy sobie i smartphone’a, i szwajcarski scyzoryk.

Utworzenie w Polsce Ministerstwa Cyfryzacji, chociaż przez niektórych krajowych publicystów traktowane z ironią, przypada na rok triumfu cyfrowej polityki na świecie. Facebook i twitter zostały oficjalnie zaliczone do narzędzi politycznych, a aktywiści ze smartphone’ami odnieśli kilka spektakularnych zwycięstw (i, naturalnie, kilka nie mniej spektakularnych porażek). W międzyczasie już nawet facebook jako narzędzie polityczne trochę się zestarzał,. Tak jak do szwajcarskiego scyzoryka oprócz klasycznego noża dołożono pilniczek, małe nożyczki, otwieracz do wina i wykałaczkę, do komputerów i smartphone’ów ostatnio dokłada się coraz to nowe narzędzia, tzw. appy (od ang. application). Novum ostatniego roku polega na tym, że poza standardowymi appami do rozpoznawania na niebie konstelacji gwiazd i wyszukiwania barów z dobrą wódką, na fali nowego progresywizmu pojawiło się niezwykle dużo appów politycznych. Te najlepsze rzeczywiście działają dla politycznych aktywistów niczym wehikuł, przenosząc ich z epoki chodzenia od drzwi do drzwi do epoki mobilnej mobilizacji. Po polsku oczywiście powinnam napisać: komórkowej mobilizacji, ale angielski pleonazm „mobilna mobilizacja” dobrze wyjaśnia fenomen tej formy organizacji politycznej: skoro wszyscy jesteśmy cały czas w ruchu, może wspólnie moglibyśmy coś w rzeczywistości poruszyć. W tym sensie, mimo kilku dość udanych, ale niezbyt powszechnie używanych, polskich appów politycznych, polski aktywizm ciągle jeszcze tkwi nieruchomo w komórce.

Pomysł jest tyleż prosty, co rewolucyjny: przez telefon możesz dotrzeć do ludzi niezależnie od tego, gdzie są, a coraz dalej idąca personalizacja telefonów sprawia, że możesz być pewien, docierasz do ludzi którzy są gotowi poprzeć Twoją inicjatywę. Zdziwi się ten, kto uważa, że technologicznie zaawansowane formy mobilizacji dotyczą wyłącznie studentów z klasy średniej. Amerykańscy konserwatyści sympatyzujący z Tea Party wypuścili kilka miesięcy temu pierwszą wersję appa nazwaną „Mobile Patriot System”, czyli „Mobilny System Patriotyczny”. Subtelnego smaczku tej inicjatywie dodaje fakt, że niemal tak samo nazywa się cyfrowy system sterowania rakietami Patriot. W filmiku promującym appa widać zresztą amerykańskich żołnierzy z karabinami, podczas gdy głos z off-u mówi: „MPS pozwoli Partii Herbacianej odzyskiwać kraj dzielnica po dzielnicy (…), żeby wygrać bitwę, potrzebujesz w terenie brygad uzbrojonych w najnowsze technologie”. Po zainstalowaniu MPS na komórce nie można wprawdzie jeszcze odpalać rakiet, mapa pokazuje jednak wszystkich wyborców w naszej okolicy (łącząc się z bazą danych), wśród nich pozwala flagami zaznaczać te domy, w których mieszkają „nasi” (czyli w tym wypadku herbaciani), i pozyskiwać woluntariuszy, którzy pójdą do „nienaszych” domów by przekonywać nieprzekonanych. Aplikacja pozwala też używać kamery w telefonie jako czytnika kart kredytowych, tak by wolontariusze mogli jednocześnie zbierać datki na partię.

Po drugiej stronie zamiast militaryzmu dominuje racjonalizm. Jedna z tworzonych właśnie aplikacji ma próbować przeliczać, co kandydat X (na podstawie jego deklaracji) zrobi z naszymi podatkami, abstrahuje natomiast zupełnie od kwestii światopoglądowych. Są też aplikacje strategiczne i aplikacje do organizacji protestów. Fala aresztów w ruchu „Occupy Wall Street” zaowocowała stworzeniem aplikacji „Aresztują mnie” – aktywowanie aplikacji powoduje wysłanie wiadomości o tym, że zostaliśmy aresztowani do wybranych wcześniej przyjaciół lub rodziny, a także generuje informacje, jak powinniśmy się zachowywać, co mówić, a czego nie mówić. Aplikacja podaje też telefon do doświadczonego w tego typu sprawach prawnika. Z kolei organizacja charytatywna One.org (której współzałożycielem jest nota bene muzyk Bono z grupy U2) wypuściła aplikację do zbierania podpisów pod petycjami. Codziennie pojawia się zaktualizowana lista spraw, o które organizacja walczy. Jeśli raz wprowadzimy dane do systemu, nie musimy już nic wypełniać i w ciągu trzydziestu sekund składamy swój podpis pod trzydziestoma petycjami.

Mobilne urządzenia mogą okazać się szwajcarskimi scyzorykami demokracji, przenosząc nas z politycznego paleolitu do nowej ery demokracji cyfrowej. Oczywiście, można debatować, czy to dobrze: jeśli da się podpisać trzydzieści petycji w trzydzieści sekund, założenie, że podpisujący wszystkie je przeczyta (a tym bardziej przemyśli), jest mocno optymistyczne. Cyfrowa organizacja polityki na pewno automatycznie nie usunie żadnych bolączek współczesnej demokracji, a niektóre z nich może wręcz wzmocnić. Prawdopodobnie jednak – co widać już zarówno po Tea Party, jak i po nowych ruchach progresywnych – mobilne urządzenia będą dalej przesuwać środek ciężkości w stronę demokracji bezpośredniej (jak łatwo można w takim systemie zorganizować referendum!), reprodukując także jej największe wady (np. problem ochrony mniejszości, zagrożenie pewną wersją populizmu) oraz czyniąc coraz bardziej dotkliwym nowe rodzaje wykluczenia (tzw. cyfrowe wykluczenie – im więcej polityki będzie się uprawiać przez Internet, tym słabiej będzie słyszalny głos „analogowych” obywateli odciętych od Internetu ze względu na barierę wiekową lub miejsce zamieszkania). Na pewno potrzeba zwiększonego wysiłku badawczego i think tanków, które będą pracować nad jakością cyfrowej polityki. Naprawdę progresywni apptywiści powinni już zacząć łamać sobie głowę nad tym, jak dobrze pośredniczyć pomiędzy polityką cyfrową i bardzo materialnymi problemami społecznymi, a przewidujący politolodzy mogą już zacząć przewidywać nowe rodzaje populizmu. Na poziomie lokalnym, np. miasta analogowi aktywiści i cyfrowi apptywiści będą mogli mapować miejskie problemy i tworzyć nowe połączenia pomiędzy miejską materialnością a społecznymi o obywatelskimi sieciami (nie udając obiektywności przyznam, że sama już się zaangażowałam w tworzenie takiej aplikacji).

Tymczasem najmilszy chyba międzyludzki potencjał appów przypomina mi program telewizyjny „Niewidzialna ręka”, emitowany od lat siedemdziesiątych jako część „Teleranka”: mając w dłoni komórkę z appem, dużo łatwiej jest przekuć odruch solidarności społecznej w czyn (choć, moim zdaniem, sam odruch solidarności trzeba jednak w sobie wyrobić analogowo). Istnieje np. aplikacja, dzięki której zarejestrowane osoby umiejące udzielać pierwszej pomocy są alarmowane sms-em, gdy w promieniu kilkuset metrów ktoś potrzebuje resuscytacji. W Londynie nieźle działa app, który łączy porannych biegaczy ze starszymi paniami, którym można – biegając – podrzucić ze sklepu chleb i mleko (świetnie – myślę – sprawdziłaby się w warszawskim Śródmieściu, gdzie mieszkają ludzie starsi oprócz zdrowo żyjącej i joggującej klasy średniej). Z komórką czy bez, pamiętaj – niewidzialna ręka to także ty!

*Joanna Kusiak, doktorantka w Instytucie Socjologii UW i Technische Universität Darmstadt, stypendystka Fulbrighta na City University of New York, mieszka na Brooklynie. Pisze doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”. Aktywna podczas protestów Occupy Wall Street.

 „Kultura Liberalna” nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.