Paweł Majewski

Brud, smród i ubóstwo

Tę powieść reklamowano jako „najzabawniejszą powieść Cormaca McCarthy’ego”. W rzeczy samej, nie ma w niej psychopatycznych morderców, kanibali ani nekrofilów. Jest za to młodzieniec gwałcący arbuzy. Ale gwałt na polu arbuzów to trochę za mało, by rozbawić czytelnika na sześciuset pięćdziesięciu stronach.

Zacznijmy od skazu, na sjużet przyjdzie pora. McCarthy, przez Harolda Blooma namaszczony na jednego z czterech najwybitniejszych żyjących prozaików amerykańskich (w towarzystwie Rotha, Pynchona i De Lillo), wypracował wyjątkowo charakterystyczny styl. Jego proza jest surowa do granic ascetyzmu, ale nie jest prostacka ani nawet prosta. Jest w szczególny sposób wyrafinowana – w rytmie, w następstwie scen i obrazów, w kompozycji fraz, w słownictwie. Jeśli ktoś odczuwa przesyt zbyt jawnie wyszukanymi potrawami, a jednocześnie nie chce kapitulować przed produktami masowymi, proza McCarthy’ego jest dla niego wymarzonym wyjściem z sytuacji.

W powieści „Suttree”, zatytułowanej nazwiskiem głównego bohatera, język żywcem wzięty z dzieł anglosaskiego „wysokiego modernizmu” przeplatany jest ze slangiem amerykańskich dołów społecznych z połowy ubiegłego stulecia. To połączenie starannie zaplanowane i dające silny efekt, również w przekładzie. Językiem „wysokim” mówi narrator, kiedy opisuje stany wewnętrzne tytułowego bohatera lub jego czynności, językiem „niskim” mówi sam bohater oraz inne postacie. Jest więc tak, jak gdyby „Suttree” był relacją z życia wyrzutków dokonaną przez salonowca.

Ale to pozór. Salonowiec nie relacjonowałby brudu, smrodu i ubóstwa z taką troską o detal, z tak jawną czułością, że aż chce się tam w(z)ejść. „Suttree” to alkoholicy, nędzarze i trampy, co żyją we własnym świecie. O świecie „cywilizowanym” nie ma w tej powieści wielu wzmianek. Zatem „styl wysoki” jest głosem kogoś innego. Nie wiadomo kogo. Może martwego boga.

Suttree spotyka Harrogate’a, chłopca realizującego swoje libido (ale bez wiedzy, że to robi) na polu arbuzów; trafia im się krótkotrwała wspólna odsiadka. Odtąd ich losy splatają się. Chociaż nie – „splatające się losy” to fraza jak z podręcznika poetyki stosowanej. Oni wpadają, napataczają się na siebie. Mogłoby być inaczej.

Mniej więcej około dwusetnej strony czytelnik zaczyna się domyślać, że zasadą rządzącą zdarzeniami w „Suttree” jest brak zasad. To nie znaczy „przypadek”. To jeszcze mniej, to stopień zero ludzkiej egzystencji, a przeto i literackiej fabuły. Większość ludzi usiłuje nadać swojemu życiu jakiś kształt, choć bardzo niewielu udaje się to robić konsekwentnie. Dzieła literackie są w przeważnej większości opisami takich prób. McCarthy w „Suttree” powziął inny zamiar – postanowił opisać ludzi, których życie jest doskonale bezsensowne, i to nie dlatego, że ktoś w imię takiego lub innego założenia czy dogmatu uznał je za pozbawione sensu, lecz dlatego, że oni sami nigdy nie podejmują nawet zamysłu (nie mówiąc o praktycznym działaniu), by nadać mu określoną formę. Żyją w wiecznym „teraz”, jak zwierzęta (jak bogowie).

„Suttree” jest więc powieścią ryzykowną i może bardziej eksperymentalną niż wyczyny speców od „nouveau roman”, oulipijczyków czy amerykańskich postmodernistów literackich, którzy święcili triumfy, gdy McCarthy pisał swoje pierwsze cztery powieści („Suttree” jest czwartą) i mało kto o nim słyszał. Ryzykiem i eksperymentem jest bowiem tworzenie powieści o bohaterach, o których nie można opowiedzieć żadnej opowieści, ani niezwykłej, ani banalnej, ani wesołej, ani smutnej, ani komicznej, ani tragicznej… Wszelkie możliwe kwalifikacje narracji o ludzkim życiu wymagają bowiem telosu. Aby czyjeś przypadki były smutne albo komiczne, musi istnieć punkt odniesienia. Co więcej, w zależności od punktu odniesienia jedne i te same przypadki mogą być zarówno smutne, jak i komiczne. Ale Suttree, Harrogate i ich przygodni (znów chyba zbyt wyrafinowane określenie) znajomi nie mają żadnych takich punktów. O ich życiu nie sposób wypowiedzieć sądów wartościujących – a w każdym razie McCarthy starannie ich przed tym zabezpiecza. Po prostu są. I ich autorowi to „po-prostu-bycie” sprawia, jak się można domyślać, wielką przyjemność. Przyjemny brud, przyjemny smród, przyjemne ubóstwo…

Trzeba jednak przyznać, że na sześciuset pięćdziesięciu stronach staje się to nieco nużące, o ile nie ma się słuchu właśnie na taką opowieść paradoksalną, snutą nieco paradoksalnym językiem. I całkiem możliwe, że objętość „Suttree” jest kolejnym ruchem McCarthy’ego w grze o pozbawienie gatunku powieściowego jego głównych atrybutów. Bo może tak ma być, bo życie tych ludzi – Suttree i Harrogate’a – nie podpada pod schematy fabularne wykreowane przez kulturę mieszczańską dla jej członków. To nie jest kolejna odsłona mitu czy archetypu, to nie jest narracja ani Bildungsroman, to nie jest też realizacja zasad poetyki normatywnej. Skoro tak, to nie ma znaczenia, czy ów strumień samo-zaprzeczającej sobie prozy referencjalnej zajmie sto stron, czy też tysiąc.

I chyba nie ma też znaczenia, czy spodoba się czytelnikowi. Miało być tu coś o sjużecie… Ale czy sjużet, konceptualny twór wielbicieli Tołstoja i Dostojewskiego, jest potrzebny komuś, kto spogląda na świat okiem martwego boga?

Książka: 

Cormac McCarthy, „Suttree”, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

 „Kultura Liberalna” nr 161 (6/2012) z 7 lutego 2012 r.