Łukasz Pawłowski: W jednym z artykułów omawiających zeszłoroczne protesty napisała Pani, że jesteśmy świadkami narodzin nowego zjawiska, które nazwała Pani „globalną ulicą”. Jak należy rozumieć ten termin, szczególnie kiedy pisze Pani, że „globalna ulica” jest „bardziej nieokrzesana i mniej zrytualizowana” niż tradycyjne przestrzenie publiczne kultury Zachodu, takie jak bulwar czy piazza?

 Saskia Sassen: Lud – nie konkretni ludzie na ulicy, ale społeczeństwa w ogóle – może konstytuować się albo poprzez odtwarzanie rytualnych praktyk, albo poprzez tworzenie na nowo tego, co społeczne i polityczne. Ulica to przestrzeń, w której tworzone są nowe formy społeczne i polityczne, a nie miejsce odtwarzania zrytualizowanego porządku dnia codziennego. Ryzykując pewne naciągnięcie terminów, możemy powiedzieć, że politycznie „ulica i plac” oznaczają coś innego niż „bulwar i piazza”: w tym pierwszym wypadku mamy do czynienia z miejscem aktywnego działania, w tym drugim z miejscem odtwarzania rytuału.

ŁP: Czy może Pan podać przykład takiego publicznego rytuału?

SS: Choćby to, co Włosi nazywają passeggiata, powolny spacer po głównych ulicach miasta podczas niedzielnego popołudnia lub wieczorami w dni powszednie, kiedy to całe rodziny ubranych odświętnie Włochów wychodzą na zewnątrz, by cieszyć się zrytualizowaną obecnością innych. Jest to tradycyjna forma korzystania z przestrzeni publicznej. Tłum ludzi spieszących do pracy w poniedziałek rano to inna forma takiej zrytualizowanej praktyki. Pędząc do pracy, możesz wpaść na kogoś, nadepnąć mu na stopę, ale najpewniej ten ktoś nie poczuje się tym urażony. Gdyby to samo stało się podczas przechadzki w parku, reakcja ludzi mogłaby być zupełnie inna. Poranny szczyt rządzi się odmiennymi regułami zachowania niż, powiedzmy, passeggiata, ale także jest bardzo przewidywalny. W obu tych przypadkach mamy do czynienia ze zrytualizowanymi praktykami – co dzień ludzie idą do pracy, a co weekend wychodzą na spacer wzdłuż bulwarów i alejek.

Inny znany z historii sposób korzystania z przestrzeni publicznej pojawia się wówczas, kiedy staje się ona przestrzenią tworzenia tego, co społeczne i polityczne. Globalna ulica to właśnie takie miejsce. Protesty, które obserwowaliśmy w zeszłym roku w krajach arabskich, w Europie, w Stanach Zjednoczonych, a także w Ameryce Południowej, nie były zrytualizowaną formą korzystania z przestrzeni publicznej, jak niedzielne spacery i bieg do pracy w dni powszednie. Ludzie nie wychodzili na piazza, ale właśnie na globalną ulicę.

ŁP: Czy to oznacza, że funkcja tych tradycyjnych przestrzeni polega na utrzymaniu porządku społecznego i utwierdzeniu nas w przekonaniu co do jego istnienia, podczas gdy globalna ulica ten porządek podważa? W tym pierwszym wypadku wychodzimy na rodzinny spacer, widzimy innych ludzi robiących dokładnie to samo, a więc wierzymy, że wszystko jest w porządku; w tym drugim wychodzimy na spacer do parku, a tam widzimy innych ludzi koczujących w namiotach, co zmusza nas do zastanowienia się, co właściwie się dzieje. Innymi słowy, czy przejście od zrytualizowanej przestrzeni publicznej do globalnej ulicy następuje poprzez zakwestionowanie istniejących reguł społecznych?

SS: W pewnym stopniu tak, ale należy pamiętać, że łamanie reguł nie jest w tym wypadku celem samym w sobie ani też warunkiem wystarczającym dla pojawienia się globalnej ulicy. Wielu aktorów społecznych łamie normy – mafia, chuligani, młodociani przestępcy itp. Dla powstania globalnej ulicy decydujące są cele, ze względu na które podważa się reguły, i środki, za pomocą których się to robi. Pod każdym z tych dwóch względów zeszłoroczne protesty były niezwykłe. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno w Egipcie, Stanach Zjednoczonych, jak i innych miejscach, gdzie odbywały się protesty, celem demonstrantów nie było zdobycie władzy. Zależało im raczej na pokazaniu poważnych wad systemów politycznych i społecznych ich krajów oraz krzywd, do jakich owe wady prowadzą. Jeśli zaś chodzi o środki, to zamiast tradycyjnych demonstracji byliśmy świadkami narodzin i rozwoju nowej techniki sprzeciwu – okupacji. Ludzie z placu Tahrir w Kairze, los indignados w Hiszpanii, członkowie ruchu Occupy Wall Street i inni pokazali nam, że zajmując to, co wcześniej było tylko kawałkiem ziemi, tworzą nowe terytorium, a za jego pomocą wpływają w pewien sposób na bieg historii. Okupacja terenu, nawet jeśli jest tylko czasowa, prowadzi do przekształcenia głęboko zakorzenionych i niedemokratycznych mechanizmów władzy, a także do zdefiniowania na nowo roli obywateli, osłabionych i zmęczonych przez dekady rosnących nierówności i niesprawiedliwości. Okupacja wymaga ciężkiej pracy – godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu musisz dbać o bezpieczeństwo zajmowanego miejsca, utrzymywać zaangażowanie ludzi, skłaniać ich, by ze sobą rozmawiali. Ten czasowy wymiar okupacji nadaje jej specyficzny charakter i odróżnia od tradycyjnych protestów. Podczas tego długotrwałego procesu ludzie uczą się nowych umiejętności i rozwijają je. Weźmy Occupy Wall Street jako przykład. Kiedy we wrześniu demonstranci po raz pierwszy dotarli do Zuccotti Park, nie wiedzieli dokładnie, co mają robić – uczyli się przez działanie. Moim zdaniem w trakcie tego procesu jesteśmy świadkami tworzenia na nowo tego, co społeczne i polityczne.

ŁP: Czy uważa Pani, że ruch Occupy będzie nadal wywierał wpływ po tym, jak w całych Stanach Zjednoczonych demonstranci zostali usunięci z zajmowanych przestrzeni?

SS: Tego nie wiemy i sądzę, że powinniśmy inaczej formułować pytania. Obserwujemy próbę stworzenia nowej formy protestu i dyskusji na tematy polityczne. Jak już powiedziałam, protestujący nie próbują przejąć władzy, ale mówią nam, że system nie działa i że nie powinniśmy się na to godzić. Takie działanie może być trudne do zrozumienia i może być irytujące. Nawet ludzie z tzw. nowej lewicy powstałej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku – która nawiasem mówiąc teraz staje się „starą lewicą” – mają problem z zaakceptowaniem tej nowej strategii i oskarżają protestujących o brak wyraźnej linii programowej. To całkowicie chybiona krytyka. „Okupanci” mają bardzo proste cele polityczne – uważają, że nierówności w Stanach Zjednoczonych są zbyt duże i aby je zmniejszyć, należy sprawić, by najbogatsi ponosili obciążenia proporcjonalne do swoich dochodów. To już bardzo znaczący wkład do tutejszej debaty publicznej. Badania opinii publicznej przeprowadzone po usunięciu demonstrantów pokazały, że większość respondentów zgadza się ze stwierdzeniem, że w Stanach Zjednoczonych nierówności ekonomiczne są zbyt duże. Takiego wyniku nigdy wcześniej w tym kraju nie uzyskano.

ŁP: Czy to znaczy, że ruch Occupy stał się potężną siłą w amerykańskim życiu politycznym?

SS: Niekoniecznie – tego także jeszcze nie wiemy. Moim zdaniem na bieg historii mogą wpływać nie tylko najpotężniejsi. Jakaś grupa może doprowadzić do poważnej zmiany i wciąż pozostać bezsilna. Bezsilność to nie jest po prostu brak władzy. W pewnych warunkach może być cechą złożoną, co oznacza, że także bezsilni mają możliwość dokonywania zmian w sferze politycznej, obywatelskiej lub tworzenia historii. Istnieje różnica między bezsilnością a niewidocznością lub niemocą. Bliski Wschód i Afryka Północna są tego przykładem: tamtejsi protestujący nie przejęli władzy, nadal pozostają bezsilni, ale wywierają wpływ na bieg historii i kształt polityki. W mojej pracy staram się podważyć powszechnie przyjmowaną tezę, zgodnie z którą jeśli bezsilnym przydarzy się cokolwiek dobrego, to automatycznie podnosi ich znaczenie i daje im moc sprawczą.

ŁP: Inną charakterystyczną cechą Pani prac jest zawarty w nich sprzeciw wobec ścisłego rozróżniania między tym, co narodowe, a tym co globalne, które to rozróżnienie stosuje się powszechnie w analizach polityki międzynarodowej. Pani uważa, że te dwa obszary nie powinny być postrzegane jako przeciwieństwa i że zjawiska globalne mogą zwierać bardzo istotny komponent narodowy i vice versa. Czy może Pani bardziej szczegółowo przedstawić swój punkt widzenia i, jeśli to możliwe, zastosować go do analizy ubiegłorocznych protestów?

SS: Jeśli chodzi o rozróżnienie między tym, co narodowe, a tym, co globalne, w moich badaniach staram się pokazać, że zjawiska globalne – instytucje, procesy, praktyki dyskursywne czy abstrakcyjne pojęcia – wykraczają poza ramy państw narodowych, ale jednocześnie wywodzą się z nich i są przez nie ograniczane. Z tego punktu widzenia, globalizacja to coś więcej niż gęstnienie sieci zależności i tworzenie instytucji nazywanych globalnymi. Obejmuje ona również obszary, procesy i aktorów działających na poziomie narodowym oraz „pod-narodowym”. Od wielu lat obserwujemy powstawanie rozmaitych, czasem bardzo wyspecjalizowanych globalnych zbiorowości obejmujących jakieś terytoria, kompetencje czy prawa, które przedtem były mocno osadzone w ramach państwa narodowego. Takie zbiorowości nie mieszczą się w dwubiegunowym podziale na to, co narodowe i globalne. Podam przykład: nie ma takiego podmiotu prawnego jak globalna firma. Niemniej jednak wiemy, że istnieje 370 000 firm, które zachowują się tak, jakby były globalne, ponieważ w wielu krajach na świecie funkcjonują w środowiskach złożonych z podobnych do siebie elementów, które pozwalają im robić interesy w podobny sposób. Jak doszło do powstania tych podobnych przestrzeni? Zostały stworzone przez poszczególne państwa, które wykorzystywały w tym celu dostępne im środki – ustawy parlamentarne, decyzje władzy wykonawczej, orzeczenia sądowe – kreując w ten sposób zbiór warunków umożliwiających firmom funkcjonowanie w analogiczny sposób na całym świecie. Takie firmy to przykład tych nowych typów zbiorowości, o których mówiłam. Wykorzystują skrawki różnych terytoriów, ale jednocześnie nie są ani całkowicie ograniczone do jednego państwa narodowego, ani całkowicie niezależne od państw narodowych. Prawdę mówiąc, bez państw narodowych nie byłyby w stanie w ogóle funkcjonować.

ŁP: Istnieją jednak instytucje globalne z założenia, np. Światowa Organizacja Handlu lub Międzynarodowy Fundusz Walutowy…

SS: Duża część prac na temat globalizacji skupia się właśnie na takich instytucjach, ale moim zdaniem należy widzieć w nich raczej narzędzia, za pomocą których dokonuje się zasadniczych przemian, a nie ostateczne wyniki tychże przemian. Nieważne, jak imponujące wydają nam się dzisiaj – te organizacje to tylko pionki, instrumenty do tworzenia nowego porządku, a nie porządek sam w sobie. Poza tym moim zdaniem wykonały już one swoje zadanie i obecnie mają coraz mniejsze znaczenie, ale wiem, że wielu moich kolegów nie zgadza się ze mną w tej kwestii.

ŁP: Wróćmy jednak jeszcze do zeszłorocznych protestów – czy były to przykłady wydarzeń, które nie są ani narodowe, ani globalne?

SS: Te protesty to wspaniały przykład zjawiska, które nie jest ani w pełni narodowe, ani w pełni globalne. Ruchy Occupy na całym świecie zawierają w sobie różne elementy tych dwóch kategorii. Zajmowanie przestrzeni publicznej to odpowiedź na coraz wyraźniej odczuwaną nieadekwatność logiki funkcjonowania państwa narodowego. Ta nowa sytuacja – która ściśle wiąże się z paradygmatem „globalnej ulicy” – doprowadziła do uwolnienia terytorium, zarówno w sensie kategorii, jak i możliwości; sprawiła, że stało się ono przestrzenią służącą dokonywaniu transformacji społecznych i politycznych przez tych, którzy nie mają dostępu do tradycyjnych instrumentów władzy w ramach suwerennego terytorium danego państwa. Dlatego też obozowiska w Kairze, Nowym Jorku i wszystkich innych miejscach to kluczowe elementy ciągu głębszych zmian, podważających narodowe korzenie najważniejszych elementów życia społecznego i politycznego. Z jednej strony te protesty miały bardzo wyraźny komponent terytorialny – protestujący zajmowali bardzo konkretne, realne przestrzenie – z drugiej strony działały niczym globalny megafon. Wierzę, że w przyszłości protesty będą przyjmowały właśnie taką formę. To forma osadzona w bardzo „gęstych” przestrzeniach i związana z konkretnymi praktykami, jakie się w nich dokonują, ale jednocześnie ma ona wymiar globalny, za który w znacznej mierze odpowiadają media społecznościowe. Zeszłoroczne protesty były nawet często nazywane „rewolucjami facebookowymi” lub „rewolucjami twitterowymi”, co miało podkreślić kluczową rolę, jaką odegrały w nich tego rodzaju media. Miały one bez wątpienia realny wpływ, ale nie powinniśmy zapominać, że media i technologie, nieważne jak zaawansowane, to tylko narzędzia i same w sobie nie gwarantują powodzenia. Pamiętam jak pod koniec lat 90. i na początku obecnego wieku panowało powszechne przekonanie, że nowe technologie komunikacyjne całkowicie zmienią logikę społecznego protestu i że zamiast wyciągać ludzi na ulice wystarczy zaciągnąć ich przed ekrany komputerów. To przekonanie okazało się fałszywe. Polityka ma pewien wymiar zbiorowy, którego technika nie jest w stanie zastąpić. To uderzające, że w czasach panowania tak zaawansowanych technologii idee masowych protestów i powszechnej okupacji stały się jednymi z najważniejszych strategicznych elementów organizacji protestów.

ŁP: A co o współczesnym świecie mówi nam to, że wszystkie te demonstracje miały miejsce w dużych miastach? W jednym ze swoich artykułów napisała Pani: „Globalna ulica leży w mieście. To nie podmiejska lub wiejska droga”. Jaką rolę odegrały miasta w tym, co działo się w zeszłym roku i nadal się dzieje?

SS: Protest zorganizowany w mieście zyskuje widoczność, której nigdy nie uzyskałby na wsi. Załóżmy, że 300 nielegalnych, nieposiadających dokumentów pracowników farmy w Kalifornii protestuje przeciwko warunkom panującym w pracy. Pracodawca grozi, że wezwie służby zajmujące się ściganiem nielegalnych imigrantów, jeśli nie odwołają strajku. Co zrobią protestujący? Prawdopodobnie ulegną i wrócą do pracy. Te same 300 osób w mieście byłyby odważniejsze, ponieważ tworzyłyby już niewielki tłum. Chcę podkreślić, że w obu przypadkach mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi, ponieważ zmiana zachowania nie zależy od jednostek, ale od przestrzeni, w której żyją. Miasto tworzy coś w rodzaju słabego reżimu, który jednak może chronić swoich obywateli. Zabijanie cywilów w mieście to inny rodzaj zbrodni niż zabijanie ludzi – o wiele większej liczby ludzi – w dżungli czy na wsi. Urbanizacja wojny pokazuje granice możliwości działania nawet największych potęg militarnych. Mogą one podejmować różnorodne działania wojskowe, często wiążące się z naruszeniem prawa: wymuszanie zeznań, tortury, eliminowanie kłopotliwych przywódców politycznych, bombardowania obszarów zamieszkanych przez cywilów i tak dalej. A jednak nawet największe potęgi militarne nie niszczą całkowicie miast, nawet jeśli mają do tego odpowiednie środki. Armia amerykańska może obrócić Bagdad w pył, a izraelska może to samo zrobić z Gazą, ale nie decydują się na taki krok. Nie wynika to bynajmniej z poszanowania życia lub tego, że umyślne zabijanie cywilów jest niezgodne z prawem międzynarodowym – to prawo jest przecież łamane nieustannie. Uważam raczej, że zniszczenie miasta to specyficzny typ przestępczości, taki, który budzi o wiele większe przerażenie niż na przykład śmierć tysięcy chorych na malarię. Nie mówię, że śmierć to zjawisko, które nie pasuje do miasta. Ludzie giną w miastach codziennie z powodu przestępstw, wypadków lub przyczyn naturalnych. Jest jednak pewien rodzaj śmierci, która do miasta nie należy. Ta mieszanka ludzi i budynków ma zdolność do okiełznania zniszczenia, nie do jego całkowitego zatrzymania, ale do ograniczenia jego skali. Rzeczy, które przechodzą niezauważone, kiedy dzieją się na wsi, w mieście nabierają znaczenia.

ŁP: Te różnice w ilości zabitych i skali stosowanego terroru można jednak wyjaśniać także w kategoriach kulturowych i politycznych. Śmierć 10 protestujących z rąk policji tutaj w Nowym Jorku to byłoby coś niewyobrażalnego. Z drugiej strony w zeszłym roku były takie tygodnie, kiedy na ulicach Egiptu codziennie ginęły dziesiątki protestujących. W Syrii taka sytuacja trwa do dziś. Wszystkie te protesty miały miejsce w miastach, a jednak istnieją ogromne różnice w poziomie brutalności, który im towarzyszy…

SS: Zgadzam się, istnieją znaczne różnice, ale proszę pamiętać, że zabójstwa w Syrii lub wcześniej w Egipcie wywołują ogromne przerażenie i oburzenie na całym świecie. W międzyczasie śmierć ludzi w, powiedzmy, Południowym Sudanie, gdzie podczas jednego weekendu zginęło ponad 300 osób, przechodzi praktycznie niezauważone. To samo dotyczy wojen w Etiopii, Erytrei, Somalii czy Kongo. Śmierć w tych rejonach nie przyciąga naszej uwagi. W tym momencie można powiedzieć, że wynika to z braku obecności mediów. Mają one swoje siedziby zazwyczaj na obszarach miejskich, a więc być może to nie miasto jako takie, ale media w mieście ograniczają przemoc. Myślę, że to niepełne wyjaśnienie. Miasto samo w sobie jest miejscem, które nie należy do strefy wojny.

ŁP: Do tej pory mówiliśmy o zeszłorocznych wydarzeniach tak, jakby były to elementy tej samej, większej całości. Jednak mimo wielu podobieństw i mimo że media próbowały przedstawiać zeszłoroczne demonstracje jako różne przejawy jednego zjawiska (mówiono na przykład o „arabskiej wiośnie”, „śródziemnomorskim lecie”, „amerykańskiej jesieni” i „rosyjskiej zimie”), było między nimi wiele różnic. Najważniejsze rozbieżności dotyczyły poszczególnych celów, które chcieli osiągnąć demonstranci. I tak ludzie w krajach arabskich lub w Rosji walczyli o dokładnie te same liberalne demokracje parlamentarne, przeciwko którym protestowali ludzie w krajach zachodnich…

SS: Moim zdaniem te różnice były jedynie powierzchowne. Uczestnicy demonstracji zarówno w krajach demokratycznych, jak i niedemokratycznych domagają się sprawiedliwości społecznej. Co więcej, protestujący na Zachodzie nie odrzucają przecież liberalnej demokracji – ich celem jest poprawa tego systemu przez zmniejszenie nierówności i poszerzenie możliwości uczestnictwa w życiu politycznym. To słuszne postulaty. Ja także nie uważam, że zachodnia demokracja działa poprawnie. Oprócz wielu godnych ubolewania faktów, o których wszyscy wiemy – takich jak malejąca frekwencja wyborcza lub bardzo niewielkie zainteresowanie ludzi sprawami publicznymi – istnieje jeszcze poważniejsza i bardzo niepokojąca tendencja, którą już można dostrzec w tzw. świecie demokratycznym, a mianowicie postępujący spadek znaczenia władzy ustawodawczej, czyli części demokratycznego rządu najbliższej obywatelom. Opisuję to zjawisko bardziej szczegółowo w mojej książce „Territory, Authority, Rights: From Medieval to Global Assemblages”. Tutaj mogę tylko powiedzieć, że panujący do tej pory model globalizacji napędzanej interesami korporacji zmienił istniejący podział władzy. Nie chcę przez to powiedzieć, że globalizacja doprowadziła do zmniejszenia roli państwa, bo państwo to zbyt szeroka kategoria. Musimy rozłożyć je na części i zajrzeć do środka. Dopiero wtedy dostrzeżemy nowego rodzaju podziały dokonujące się wewnątrz aparatu państwowego, które prowadzą do rozrostu i postępującego prywatyzowania władzy wykonawczej sprzymierzonej z instytucjami międzynarodowymi, a jednocześnie do kurczenia się władzy ustawodawczej, której grozi ograniczenie zakresu kompetencji do niewielkiej liczby głównie krajowych spraw. Słaba i spacyfikowana władza ustawodawcza zmniejsza polityczną zdolność obywateli do pociągania do odpowiedzialności rozrastającej się i coraz bardziej sprywatyzowanej władzy wykonawczej, ponieważ to właśnie władza ustawodawcza daje obywatelom silniejszą pozycję niż władza wykonawcza. Ponadto prywatyzacja władzy wykonawczej zagraża naszemu prawu do prywatności. Ten trend widzimy na przykład w Wielkiej Brytanii, Francji i bez wątpienia w Stanach Zjednoczonych.

 Więcej wypowiedzi i artykułów profesor Sassen można znaleźć na jej oficjalnej stronie internetowej: www.saskiasassen.com