Jacek Szymanderski
Kilka uwag po lekturze książki Roberta Krasowskiego „Po południu”
Napisano wiele prac o polskiej transformacji, wskazując na różne obiektywne determinanty tego procesu: ekonomiczne, polityczne, historyczne. Pomijano na ogół takie czynniki, jak ambicje, zawiści, a także lenistwo czy zarozumialstwo polityków. Książka Krasowskiego tę lukę wypełnia.
1.
Zgodnie z zapowiedzią na okładce, to nie jest książka historyczna. To jest publicystyka. Obszerny, świetnie napisany i bardzo interesujący esej. Jest to próba wyjaśnienia, dlaczego w roku 1995 ekipa „Solidarności” ostatecznie utraciła władzę w Polsce.
Najważniejszą kwestią w tej książce jest sformułowane na pierwszych stronach twierdzenie o niewielkim wpływie polityków na proces transformacji. Według autora transformacja, której skutkiem było przyjęcie wolnorynkowego kapitalizmu, demokracji, wejście do NATO i Unii Europejskiej, dokonała się w podobny sposób w dziesięciu krajach postsowieckich. Była ona podyktowana interesem Zachodu, sytuacją geopolityczną, końcem zimnej wojny. Kierunki nadawały Waszyngton, Bruksela, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Indywidualność lokalnych polityków miała zatem niewielkie znaczenie.
Krasowski nie neguje przy tym wielkości transformacji i towarzyszącego jej ogromnego wysiłku całego społeczeństwa. Neguje rolę polityków jako demiurgów tej transformacji i dowodzi, że to, czym politycy się wówczas zajmowali, było grą o władzę, a nie sporem o sposób jej wykorzystania. W związku z tym podstawowe pytanie o politykę tamtego okresu brzmi: „Kto był zręczniejszym graczem?”.
Czy wolno jednak tak stawiać sprawę? Oczywiście polityk rzadko wyciska jednoznaczne indywidualne piętno na całym procesie dziejowym. Na ogół politycy robią to, co inni będąc na ich miejscu, zrobiliby w podobny sposób. Niewątpliwie dwie najważniejsze reformy rządu Mazowieckiego: reforma gospodarcza (znana jako plan Balcerowicza) i utworzenie samorządu terytorialnego były oczywiste i konieczne. Jednak trzeba było odważyć się podjąć określone decyzje, szczególnie że w tamtym czasie nie było wzorów do naśladowania. Politykę można rozpatrywać jako ambicjonalną grę o władzę, pod warunkiem że w odniesieniu do wszystkich uczestników gry wiadomo na pewno, co w ogólnych zarysach zrobią ze zdobytą władzą. Krasowski przyjmuje jako pewnik, że – z wyjątkiem Tymińskiego – żadne przetasowanie zgodne z prawem demokratycznej republiki nie groziło nieprzewidywalnymi skutkami.
2.
Główni protagoniści, którymi, zdaniem autora, w okresie transformacji byli Lech Wałęsa, Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki i Jarosław Kaczyński, pojawiają się u Krasowskiego jakby znikąd. Książce potrzebny byłby zatem znacznie obszerniejszy rozdział wstępny ukazujący podziały w opozycji od 1975 roku. Pozwoliłoby to lepiej zrozumieć wiele z opisywanych przez autora postaw głównych graczy. Jakie bowiem znaczenie wyjaśniające ma na przykład stwierdzenie, że Wałęsa mało skutecznie popierał stworzony przez siebie BBWR, ponieważ był leniwy?
W książce nazwa KOR (korowcy) pojawia się pięć razy, „etosowcy” jeden raz, „prawdziwi Polacy” – ani razu. Oznacza to najwyraźniej, że dla przyjętego przez autora sposobu wyjaśniania gry politycznej między Wałęsą, Geremkiem a Mazowieckim tożsamości określane za pomocą tych słów nie mają znaczenia. Opisując rozmaite zaniechania ze strony Unii Demokratycznej, Krasowski wielokrotnie używa przymiotnika „arystokratyczne”. Jest to wymigiwanie się od wyjaśniania. Opisywani politycy nie byli wszak arystokratami rodem z monarchii. Dlaczego zatem przybierali pozy niechęci, znudzenia, wyższości etycznej? Krasowski pisze o „zdradzie” Mazowieckiego (s. 112). Parę stron dalej zadaje pytanie: „Dlaczego zatem Mazowiecki zablokował aspiracje Wałęsy?”. I odpowiada: „bo w nim samym ożyły wielkie ambicje. Mazowiecki uwierzył, że jest mężem opatrznościowym”. Takich odpowiedzi odwołujących się do cech charakteru głównych postaci jest w książce dużo. Trochę za dużo, mimo całej słuszności tych stwierdzeń. Gdyby Krasowski napisał rozdział wstępny, stałoby się jasne, że poszczególni gracze mieli w 1989 roku różne historyczne, rewolucyjne tytuły do sprawowania władzy. Walka polityczna między nimi dotyczyła przede wszystkim roszczeń wynikających z tych tytułów.
Polityczny realizm Kaczyńskiego i walka o demokratyczne poparcie wynikała, jak wskazuje Krasowski, z faktu, że Jarosław Kaczyński nie mając żadnych liczących się dokonań opozycyjnych przed 1989, nie miał także owych rewolucyjnych tytułów do władzy rozdawanych przez historię. Musiał zatem starać się zniszczyć wszystkie elity wywodzące się z opozycji. Problem relacji między tytułami do władzy rozdawanymi przez Historię w epoce dysydenckiej i epoce „Solidarności” to kluczowa sprawa dla zmagań polityków zaangażowanych w walkę z ustrojem PRL w latach 1976–89. W pewnym momencie Krasowski pisze, że „mandat do rządzenia dała [Wałęsie] nie demokracja, lecz historia”. Gdyby powstał rozdział wstępny, autor zauważyłby pewnie, że Historia rozdała nie jeden, a kilka mandatów do zajmowania politycznej pozycji. Wtedy te rozmaite pozy – bardzo trafnie zauważone przez autora – miałyby sens nie tylko ambicjonalny, a określenia „korowcy” czy „etosowcy” padałyby znacznie częściej.
Konflikt między historycznym mandatem do odgrywania szczególnej roli w „Solidarności” przez dysydentów sprzed Sierpnia ‘80 a tymi, którzy dostali się do władz NSZZ „Solidarność” w wyniku wyborów i nie mieli wcześniejszych zasług, pojawiał się w różnych miejscach „Solidarnościowej” struktury. Szczególnie silnie dał o sobie znać na I Krajowym Zjeździe Delegatów w Sali Oliwii w 1981 roku. Nie da się zrozumieć politycznych gier i wzajemnych pretensji obecnych w latach 1989–1995 bez sięgnięcia do tych zaszłości.
Każda elita, która otrzymała legitymizację rewolucyjną, pragnie zachować ją również na etapie następnym – po zwycięstwie rewolucji. W Historii na ogół kończyło się to tragicznie. W Polsce (jak dotychczas) się udało. Z książki Krasowskiego można wyprowadzić wniosek, że udało się przede wszystkim ze względu na małą rolę polityków w kształtowaniu głównych kierunków.
3.
Wiele uwagi poświęca Krasowski grze Wałęsy przeciw partiom politycznym. Obrońcą systemu partyjnego był jego zdaniem Geremek. Nie jest to prawda. Geremek nie ukrywał, że pragnie parlamentu bez partii politycznych. Parlamentu będącego rodzajem instytutu naukowego, w którym panowałaby hierarchia merytokratyczna. Krasowski pisze: „Unici stanowili najlepszy w polskiej polityce materiał na mandarynów na dworze władcy reformatora […]. Na ich oczach polską modernizację zatrzymały partie i parlament, ale oni tego nie potrafili dostrzec”. Dostrzec umieli, nie potrafili się w tym odnaleźć, bo odwoływali się do tytułów danych im przez historię. Byli przekonani, że ich opozycyjna działalność dała im najwyższy merytokratyczny mandat. Nie potrafili zaakceptować pluralizmu. To, co nazywali tolerancją, było zgodą na folklor, a nie na odmienne poglądy.
Krasowski ma rację, wskazując, że poparcie demokratycznej większości dla reform nie było dziełem rządu Mazowieckiego ani jego środowiska. Pojawiło się ono w wyniku bardziej ogólnych procesów, które sprawiły, że wszyscy – łącznie z PZPR po 1989 roku – orientowali się na demokrację i liberalizm gospodarczy. Jednak gdy Krasowski postrzega Kaczyńskiego jako wybitnego gracza i twórcę jednej z dwóch tożsamości naszego społeczeństwa, popełnia błąd anachronizmu. Dopiero teraz można mówić, że Kaczyński jest twarzą tożsamości narodowo-katolickiej. Przed 1993 rokiem nic takiego nie miało miejsca. Natomiast po 1993 Kaczyński znika z polityki na lata. W charakterystyce Kaczyńskiego pojawia się wiele zdań, odnośnie których aż chciałoby się zapytać, skąd piszący to wszystko wie? Czytelnik nie powinien być pozostawiony przez autora z takimi wątpliwościami.
4.
Dość niejasno Krasowski pisze o sprawie majątku po PZPR. Fakt, że komisja Ciemniewski, Hall, Ambroziak broniła uwłaszczenia się przez SdRP na majątku PZPR przeciw naciskom niektórych posłów OKP, Krasowski tłumaczy kaprysem rządu, tym, że to nie wypadało itp. Złożyło się na to kilka przyczyn, w tym i taka, że odebranie majątku ZSL/PSL i PZPR mogło się źle skończyć dla koalicji. Z drugiej strony autor nie tłumaczy, dlaczego na niczym spełzły wysiłki dekomunizacyjne. Wszystko wskazuje na to, że Krasowski, napotykając na nieliczne wzmianki o dekomunizacji w kontekście Sejmu kontraktowego, po prostu ich nie rozumie. Interpretuje je podobnie jak wrzaski demonstrantów, krzyczących „precz z komuną” na demonstracjach w 2011 roku.
W początkach niepodległości dekomunizacja miała bardzo konkretne znaczenie. W najwęższej interpretacji dotyczyła zakazu sprawowania funkcji publicznych tylko przez byłych płatnych pracowników aparatu politycznego PZPR. Takich było bardzo niewielu. Nie dotyczyło to ogromnej większości faktycznego aparatu, opłacanego z funduszu płac zakładu, w którym ów aparat był zatrudniony. Taka dekomunizacja także budziła zdecydowany sprzeciw środowisk późniejszej UD. Krasowski nie podejmuje jednak próby wyjaśnienia tego oporu. Wtedy powszechne było przekonanie, że Geremek, Michnik i środowisko późniejszej UD boi się, iż raz rozpoczęta dekomunizacja, nawet w bardzo wąskiej formule, nie zatrzyma się i w bardzo szerokim zakresie dotknie środowisk inteligenckich. Wprowadzi atmosferę wojny domowej, zemsty i nienawiści. Były to ze wszech miar słuszne obawy.
5.
Książka jest wielką pochwałą Wałęsy. Jednak pochwała ta oparta jest na dość dziwnym rozumieniu polityki w liberalnej republice. Krasowski formułuje rzecz następująco: polityka polega na wymuszaniu (oczywiście bez użycia przemocy) sprzyjających rozwiązań tam, gdzie nie sięgają konstytucyjne kompetencje gracza. W takiej właśnie grze Wałęsa był mistrzem. Ale czy w demokracji podobne działanie jest godne zachwytów?
Krasowski zachwycony trikami prawnymi Wałęsy i Falandysza za mało zajmuje się prawdziwą polityką. Zwraca on uwagę na to, że Wałęsa był w Belwederze osamotniony, ale nie podejmuje prób wyjaśnienia, dlaczego nie udało się mu stworzyć autentycznego zaplecza politycznego. Może Wałęsa tego nie chciał, może uważał, że jego historyczny tytuł do przywództwa jest tak mocny, że nie potrzebuje żadnego wsparcia? Może dlatego otaczał się osobami niemającymi własnej pozycji politycznej i nie ufał tym, którzy ją zdobyli? Czytając „Po południu”, można odnieść wrażenie, że polityka to triki, podstępy, granie lukami prawnymi. Krasowski za mało miejsca poświęca analizie tego, co stanowiło siłę Wałęsy. Wałęsa, jak wszyscy, którym mandat sprawowania do władzy dała historia, grał autorytetem. Poparcie demokratyczne było w jego opinii nagrodą, a nie zobowiązaniem. Tragedia Wałęsy polegała na tym, że jego autorytet jako przywódcy rewolucji był znacznie większy niż autorytet urzędu prezydenta. Wałęsa chciał wzmocnić urząd, wykorzystując rewolucyjny autorytet, a więc sięgając do czegoś, co nie należy do zasobów liberalnej republiki. Dlatego – z czego bardzo nieliczni zdawali sobie wówczas sprawę, a ogromna większość wyczuwała intuicyjnie – Wałęsa był dla republiki zagrożeniem. Nie wzmocnił on urzędu prezydenta, a autorytet zupełnie zużył.
6.
Chyba niedobrze, że Krasowski całkowicie pomija procesy transformacji gospodarczej i reformy samorządowej. Te reformy poza oczywistymi skutkami ekonomicznymi i ustrojowymi stały się także podstawą budowy społeczeństwa obywatelskiego. A przecież główną tezą książki jest to, że społeczeństwo i gospodarka w niewielkim stopniu zależały od przepychanek polityków. Szkoda, bo do dziś to jeden z głównych przedmiotów sporu historycznego.
***
Dla kogo jest ta książka? Kogo zainteresuje? Otóż jest to książka hermetyczna. Zainteresowanie i emocje wzbudzi tylko wśród nieźle poinformowanych uczestników i świadków opisywanego procesu politycznego oraz nielicznych znawców historii lat 1980–1995. A szkoda, bo jest to pozycja ciekawa i bardzo ważna. Myślę, że dyskusja, którą ona rozpoczyna, pozwoli nam wreszcie zapanować nad własną tradycją.
W demokracji historia nie daje mandatów do sprawowania władzy. Historyczne zasługi mogą co najwyżej zwiększać zaufanie. W demokracji nie ma miejsca na demiurgów tworzących historię. Książka Krasowskiego (choć może nie do końca zgodnie z intencją autora) dowodzi, że wszelkie pretensje do historycznych mandatów w starciu z demokratyczną republiką zmieniają gigantów w cwaniaków, a cnoty i gesty ważne w czasach rewolucyjnych stają się w pokojowej, liberalnej demokracji zwykłym pozerstwem.
W krótkiej recenzji nie sposób nawet wspomnieć o wszystkich sprawach poruszanych przez Krasowskiego. Potrzebne będą szczegółowe polemiki pogłębiające temat, trudno jednak będzie odrzucić główną linię interpretacji przyjętą przez autora. Koniecznie przeczytajcie tę książkę.
Książka:
Robert Krasowski, „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”, Czerwone i Czarne, Warszawa 2012.
* Jacek Szymanderski, socjolog, polityk, b. poseł na Sejm.
„Kultura Liberalna” nr 173 (18/2012) z 1 maja 2012 r.