Szanowni Państwo,

czy prawa człowieka można kiwać? Czy można je wyrzucić na aut? Od dawna wiadomo, że Euro 2012 to coś więcej niż piłkarskie mistrzostwa. O grze reprezentacji Polski, o zbliżających się sportowych emocjach, mówi się stosunkowo niewiele. Dla Polski czerwcowy turniej to modernizacyjny drogowskaz, który przymuszał polityków do szybszego realizowania inwestycji, a nieraz w ogóle do realizowania czegokolwiek. Wizja długich autostrad, szybkiej kolei, (wreszcie) nowoczesnych stadionów, przemawiała do masowej wyobraźni. Wszystko miało być „na Euro”, aby inni zobaczyli nas w lepszym świetle i byśmy my mieli poczucie dokonania kolejnego cywilizacyjnego skoku.

Dla naszego wschodniego sąsiada Euro okazało się w ostatnich dniach czymś więcej – testem na przestrzeganie praw człowieka. Piłkarskie mistrzostwa stały się pretekstem do krytyki ukraińskich władz za traktowanie więzionej byłej premier Ukrainy, opozycyjnej Julii Tymoszenko. Kolejni przedstawiciele rządów europejskich państw oraz reprezentanci unijnych instytucji odwoływali swój przyjazd na ukraińską część mistrzostw. W Polsce dołączyła do tych głosów największa partia opozycyjna. Czy należy wiązać przebieg imprez sportowych z polityką? Czy nie należy piętnować łamania standardów i podejmować działań w obronie praw człowieka niezależnie od sportowych turniejów? Czy Ukraina jest tu jakimś wyjątkiem i nie wszystkich należy traktować równo? Pamiętamy wszak o igrzyskach w Pekinie, a zbliżają się kolejne – w Soczi. Czy należy karać obywateli za ekscesy rządzących? Na to ostatnie pytanie odpowiedziała córka Tymoszenko, stwierdzając, że intencją jej matki nie są negatywne konsekwencje bojkotu, które mogą dotknąć Ukraińców.

Na nasze pytania odpowiadają dziś również autorzy „Kultury Liberalnej”. „Polska jest krajem, który ma moralne prawo do nieprzyłączania się do bojkotu. Z Warszawy słowa krytyki pod adresem postępowania Janukowycza płynęły od samego początku” – stwierdza Łukasz Jasina z redakcji „Kultury Liberalnej”. „Jeden z grzechów pierwotnych każdego bojkotu polega na tym, że zazwyczaj kiedy się go organizuje jest już za późno na zmianę czegokolwiek. EURO 2012 jest tego dobrym przykładem” – pisze z kolei Adam Bodnar. Natomiast Adam Kozieł przypomina, że dyskusja o bojkocie niedawnych igrzysk olimpijskich w Pekinie nie przyniosła dobrych skutków – a wręcz odwrotnie. Przeniosła uwagę z systematycznego łamania praw człowieka w Chinach na ewentualne szkody psychiczne sportowców. Jego zdaniem, tylko uzależnienie przyznania imprezy od przestrzegania pewnych praw może odnieść pożądany skutek.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja 


1. ŁUKASZ JASINA: Bojkot Euro z ukraińskiej perspektywy. Wątpliwy cud
2. ADAM BODNAR: Czy bojkot EURO 2012 ma sens?
3. ADAM KOZIEŁ: Prawa człowieka na boiskach a interesy globalnych instytucji


Łukasz Jasina

Bojkot Euro z ukraińskiej perspektywy. Wątpliwy cud

Wspólna organizacja mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w roku 2012 była przede wszystkim wspólnym projektem politycznym. Miał on posłużyć kilku celom. Jednym z nich była integracja obydwu krajów w sferze kulturalnej i gospodarczej. Innym – zbliżenie Ukrainy do Europy z uwagi na przynajmniej oficjalnie deklarowaną przez nią wtedy chęć akcesji do struktur europejskich i północnoatlantyckich. Bardzo szybko jednak okazało się że każdy z krajów realizuje swój projekt osobno, a zbliżenie nie następuje. Dziś – choć zbudowane zostały stadiony i nowe lotniska – Ukraina znowu staje się pariasem Europy. Do tego stanu zbliżyła się jak dotychczas tylko raz, po zamordowania Gieorgija Gongadzego.

Polskę stawiano za wzór

Jeśli Ukrainiec zaczyna się dorabiać, przeprowadza remont mieszkania. Prawdziwy remont określany jest mianem „euro-remontu”. Mieszkanie w jego wyniku staje się przyjemną oazą z polską armatura łazienkową i plastikowymi oknami. Takim „Euro-remontem” miało być dla Ukrainy przygotowanie do mistrzostw świata w piłce nożnej.

Wizjonerzy spodziewali się że Euro zmieni Ukrainę na lepsze. Ze korupcja zniknie i zostanie zastąpiona przez (mniej lub bardziej idealizowane) europejskie standardy. Miejsce upokarzających dla Ukraińców kontroli granicznych miały zająć szybkie i sprawne procedury. Konieczność przygotowania do Euro miała również wymusić podwyższenie poziomu narodowej legislacji i dyskursu politycznego. Nie będziemy się przecież kompromitować przed Europą, powtarzano.

Machina propagandowa działała sprawnie. Oczywiście krytykowano nieprzygotowanie i infrastrukturalne problemy. Stawiając zresztą Polskę za wzór. Po pięciu latach zbudowano stadiony i drogi wokół nich, odmalowano lwowską starówkę i doniecki deptak. Życie przeciętnego Ukraińca się jednak nie zmieniło. Rewolucja nie nastąpiła choć nawoływały do niej gwiazdy z kijowskich banerów. A przecież Bokser Kliczko namawiał do nauki, aby każdy mógł powitać nadciągające fale turystów…

Hotele i mieszkania jakie mieli im wynająć kijowianie są jednak za drogie, a przejścia graniczne z Polską równie niezborne jak kilka lat temu. Marzyciele, którzy wykreowali obraz otwarcia się Ukrainy na świat dzięki imprezie sportowej (całkiem jak w dobie słynnego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 roku) nie doczekają się kilkuset tysięcy obywateli krajów zachodnich. Ogromne nakłady mogą się nie zwrócić, a pozytywny efekt promocji Ukrainy na świecie niwelowany jest przez potiomkinowskie przygotowania (na świecie nagłośnioną choćby przez sprawę masakry bezpańskich psów). Jedno wiemy też na pewno: Ukraina nie stanie się symbolem demokracji przeciwstawianym Rosji czy Białorusi. W tej chwili może być zapamiętana jako kraj łamiący prawa człowieka. Pozytywny efekt propagandowy zastąpiony został przez umocnienie się negatywnego obrazu Ukrainy, co może jej zaszkodzić na długie lata.

Janukowycza nic nie usprawiedliwia

Nie brońmy Wiktora Janukowycza. To zły prezydent, a realizowana przez niego polityka szkodzi Ukrainie zarówno na arenie wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Nie posługujmy się jednak w ocenianiu jego zachowań kliszami z 2004 roku. Byłoby to równie udane jak stawianie na równi Lecha Wałęsy z roku 1989 i 1995. Janukowycz jest obecnie legalnie wybranych prezydentem, a nie sprawcą fałszerstw. Julię Tymoszenko pokonał w uczciwej walce.

Aresztowanie Julii Tymoszenko jest ewidentnym naruszeniem demokratycznych zasad. Polityczny podtekst oskarżeń, aresztowania, procesu i uwięzienia byłej premier jest aż nadto widoczny. Ale czy na tej podstawie można wysnuwać wniosek, że Ukraina stacza się prosto w objęcia totalitaryzmu jak czyni to córka aresztowanej – Eugenia Tymoszenko? Zakres prześladowań opozycjiji na Ukrainie jest znacznie mniejszy niż na Białorusi, czy w Rosji. Opozycyjne partie działają, ich posłowie spokojnie zasiadają w Parlamencie i uczestniczą w programach telewizyjnych. Obiektem vendetty prezydenta Janukowycza stała się właściwie jedynie Julia Tymoszenko (nie dalej jak wczoraj w telewizji Deutsche Welle usłyszałem, że aresztowani są wszyscy ministrowie rządu Tymoszenko – strzeżmy się tego rodzaju mitów!). Jej proces i aresztowaniu miały służyć pozbawieniu możliwości udziału w wyborach, a nie totalitarnemu rozprawieniu się z opozycją en bloc. Sytuacja ta wymknęła się spod kontroli i obecnie prezydent Janukowycz nie umie z niej w żaden sposób wybrnąć. Wypuszczenie Tymoszenko z więzienia może pozbawić go resztek autorytetu.

Ukraina jest w tej sprawie podzielona. Julia Tymoszenko to także niegdysiejszy bohater negatywny. Stała się milionerką w niejasny sposób, a w początkach swojej kariery współpracowała ze skorumpowanym premierem Pawło Łazarenką. Nie jest również przywódczynią demokratycznej opozycji w sensie takim, w jakim był na przykład wspomniany już Lech Wałęsa, przez co niektóre tezy listu Adama Michnika opublikowanego w sobotniej „Gazecie Wyborczej” wydają się nieco przesadzone. Choć Tymoszenko jest ewidentną ofiarą nadużycia prawa, nie nadaje się jednak na uczynienie z niej „ukraińskiego Nelsona Mandeli”. „Batkiwszczyna” to nie “Solidarność” a Janukowycz to nie Jaruzelski. Powtarzam jednak – nic Wiktora Janukowycza nie usprawiedliwia.

Symboliczny koniec partnerstwa polsko-ukraińskiego

W stosunkach polsko-ukraińskich sport nie okazał się cudownym remedium. Obydwa państwa realizowały swoje projekty osobno, a o skali wzajemnego niezrozumienia świadczyła okazywana przez polskie media radość gdy tylko pojawiała się krytyka ukraińskich przygotowań i szansa na zwiększenie polskiego udziału w Euro. Faktem bezspornym jest jednak to, że Polska do mistrzostw przygotowała się lepiej. Niemniej tak naprawdę pracowaliśmy na to przez dwie dekady. Choćby w sferze praw człowieka.

Euromiało być wspólnym polsko-ukraińskim przedsięwzięciem, ale stało się właściwie symbolem końca wzajemnego partnerstwa. Granica dzieli nas mimo pompatycznych zapewnień sprzed pięciu lat i buńczucznych deklaracji celników sprzed kilku tygodni. Pojednanie polsko-ukraińskie stoi w miejscu, a w niektórych sferach znowu się cofa. Brak ukraińskiego odzewu na wzrastającą w Polsce niecierpliwość wobec niemożności upamiętnienia ofiar wołyńskiego ludobójstwa, połączony z podnoszeniem w oficjalnej ukraińskiej polityce historycznej kwestii „Akcji Wisła”, świadczy o tym, że znajdujemy się w tych sprawach raczej w fazie konfliktu, anieżeli porozumienia. Nie udało się żadne z kluczowych wspólnych przedsięwzięć gospodarczych i społecznych. Samo Euro jest może ostatnią szansą na zapisanie pozytywnej karty historii.

Polska jest wreszcie krajem, który ma moralne prawo do nieprzyłączania się do bojkotu. Z Warszawy słowa krytyki pod adresem postępowania Janukowycza płynęły od samego początku. Wizyta prezydenta Komorowskiego w Jałcie nie jest także żadnym żyrowaniem dyktatury – polski prezydent wyraźnie dystansował się od janukowyczowskiego łamania prawa już w ubiegłym roku. Polska jednak w pozostałych przypadkach wyraźnie zaniedbała ukraińskiego partnera. Inna sprawa, że winę za taki stan rzeczy ponoszą obydwie strony i różni politycy – w tym Janukowycz i Tymoszenko.

Bezsensowny bojkot

Ukrainiec czy Ukrainka mogą niemieckiego polityka nawołującego do bojkotu czy też Jarosława Kaczyńskiego mówiącego o przeniesieniu finałowego meczu z Kijowa do Warszawy zapytać: w czym jesteśmy gorsi od Chin? Tam w więzieniach siedzą tysiące ludzi i siedziały w nich również w trakcie igrzysk olimpijskich. A może waszym zdaniem to nasz północny sąsiad, Alaksandr Łukaszenka – dba bardziej o demokrację? Może Władimir Putin prześladuje opozycję ciut kulturalniej? Dlaczego to jednak nasza imprezę, która miała być symbolem zbliżenia nas i Europy należy bojkotować? Ciekawe czy w 2014 roku (igrzyska zimowe w Soczi) czy w 2018 (Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Rosji) będziecie równie ostrzy!

Julia Tymoszenko znajduje się w celi od dobrych kilku miesięcy. Wiktora Janukowycza podejmowano jednak z honorami na szczycie Partnerstwa Wschodniego, a także odwiedzano go w Kijowie. Czy ówczesne prześladowanie Julii Tymoszenko łamało prawa człowieka mniej okrutnie? Czyż nie wiedziano że Euro odbywa się także na Ukrainie?

Bojkot do niczego dobrego nie doprowadzi. Uwolnienie Julii Tymoszenko i tak zależy od czynników wewnętrznych, a presji całego społeczeństwa na Janukowycza w tej sprawie nikt nie odczuwa. Większość społeczeństwa odbiera to raczej jako dintojrę na szczytach władzy – w której Janukowycz jest kimś na kształt Ala Capone.

Ukraińcy wiedzą już, że drzwi Unii Europejskiej są najprawdopodobniej (i w dużej mierze z winy ich państwa) zatrzaśnięte przed nimi na zawsze. Teraz Unia może pokazać jednak że pogardza również ich wysiłkiem i że jest pełna hipokryzji. Bojkot może zbudować mur trwalszy od „żelaznej kurtyny”, wznoszącej się tuz za przedmieściami Hrubieszowa czy Przemyśla – mur zawodu i niechęci.

Skoro jechaliśmy do Seulu w 1988 roku i do Pekinu w 2008 – pojedźmy tez do Kijowa. Ukrainie to się należy.

* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

Do góry

***

Adam Bodnar

Czy bojkot EURO 2012 ma sens?

Za każdym razem kiedy spotykam się z nawoływaniem do bojkotu imprezy sportowej z powodu ochrony praw człowieka, mam poważny dylemat moralny. Z jednej strony zajmuję się prawami człowieka i przecież powinienem przyklasnąć każdej inicjatywie, która zmierza ku poprawieniu sytuacji, zwróceniu uwagi na problem, uwrażliwieniu społeczeństwa. Ale z drugiej strony, coś mnie jednak powstrzymuje, zmusza do zastanowienia i powoduje wręcz wstrzemięźliwą reakcję. Nie inaczej było w przypadku niedawnego apelu dotyczącego Euro 2012 i zapowiadanego bojkotu Ukrainy. Brak z mojej strony powszechnego aplauzu nie oznacza, że jestem za tym, aby Julię Tymoszenko dalej więzić czy traktować w sposób nieludzki i poniżający. Wręcz przeciwnie. Ale jakoś nie mogę przyłączyć się do chóru osób, które wzywają do bojkotu.

Dlaczego tak się dzieje? Co jest przyczyną takiego, a nie innego zachowania? Aby odpowiedzieć na to pytanie postanowiłem na potrzeby niniejszego tekstu zastanowić się nad różnymi czynnikami wpływającymi na ogólny kontekst ewentualnego bojkotu wydarzeń sportowych.

Kiedy bojkotować?

Jeden z grzechów pierwotnych każdego bojkotu polega na tym, że zazwyczaj kiedy się go organizuje jest już za późno na zmianę czegokolwiek. EURO 2012 jest tego dobrym przykładem. Być może władze Ukrainy ugną się pod naciskiem opinii międzynarodowej i uwolnią Julię Tymoszenko. Byłby to bez wątpienia sukces. Ale czy bojkot doprowadzi do istotnych zmian w zakresie przestrzegania praw człowieka – śmiem wątpić. Po EURO 2012 wszystko raczej wróci do normy. Przecież proces Tymoszenko toczył się od dłuższego czasu, a w więzieniu jest ona już od kilku miesięcy. Wcześniej nie było słychać tak głośnych protestów, choć jej córka odwiedziła wiele zakątków Europy. Być może liderzy europejscy byli bardziej zajęci swoimi własnymi problemami, w tym kryzysem finansowym. Niemniej los milionów Ukraińców, liczne przegrywane sprawy przed Trybunałem w Strasburgu niespecjalnie ich interesował.

Powstaje zatem pytanie kiedy można bojkotować imprezy sportowe. Poprawnej odpowiedzi udziela Adam Kozieł w tym numerze „Kultury Liberalnej” – jedynie w momencie, kiedy taki bojkot może mieć wpływ na podejmowane decyzje. Wtedy państwa autorytarne są w stanie iść na ustępstwa, bo mogą coś stracić – sukces prestiżowy czy gospodarczy. Zachodzi tutaj dość podobny mechanizm jak w przypadku protestu konsumenckiego. Spadająca sprzedaż piłek do gry powoduje wycofanie się z zatrudniania dzieci do ich szycia. Urągające prawom człowieka praktyki u producenta zasilaczy do telefonów komórkowych mogą spowodować zmianę dostawcy u wielkich koncernów telekomunikacyjnych. Dlatego właśnie moment wyboru organizatora – od czego wszystko zależy – jest tak dobry na wymuszanie zmian. Później, jak już decyzje zostały podjęte, międzynarodowe koncerny podpisały kontrakty reklamowe, sprzedane zostały prawa do transmisji czy ruszyły wielomiliardowe inwestycje – to wycofać się trudno.

Jak bojkotować?

Brak przestrzegania praw człowieka może zachęcać do bojkotu. Powstaje jednak pytanie jak ten bojkot ma wyglądać i na czym polegać. Politycy zręcznie manipulują pojęciem „bojkotu”. Powszechnie do niego nawołują, ogłaszają swoje decyzje, ale już mniej przekonująco tłumaczą na czym ten bojkot ma polegać lub dlaczego wybierają taką a nie inną formę bojkotu – zazwyczaj dość mało dolegliwą, tak jakby się obawiali, że te mocne formy protestu zostaną przez kogoś źle odebrane.

Ciekawe, że w kontekście EURO 2012 politycy nie nawołują do tego, aby w zawodach tych nie uczestniczyły ich drużyny narodowe. Nie zachęcają także, aby kibice ich drużyn narodowych nie wyjeżdżali na mecze. Przecież – gdyby traktować ich poważnie – to właśnie byłoby przejawem największej troski o prawa człowieka. To właśnie byłoby dotkliwe i pamiętane, jak choćby w czasach zimnej wojny oprotestowane olimpiady. Czy czasami politycy nadmiernie nie obawiają się, że w ten sposób na ołtarzu walki o prawa człowieka zaszkodziliby swoim krajowym elektoratom?

Zamiast tego politycy mówią, że nie pojadą na mecze odbywające się na Ukrainie, w tym na mecz finałowy, nie będą spali na Ukrainie, nie spotkają się z ukraińskimi politykami, czy kompletnie nierealistycznie sugerują przeniesienie zawodów tylko do jednego państwa. Ale czy to jest faktyczny bojkot czy tylko gest solidarności? Czy w tym kontekście słowo bojkot nie jest nadużywane i nie wprowadza opinii publicznej w błąd?

Kto bojkotuje?

Zupełnie inny problem to uczestnicy bojkotu. Jak do tej pory w debacie na temat EURO 2012 słyszeliśmy głównie polityków. Kibiców jakoś mniej. Sportowców praktycznie w ogóle. Być może pewna grupa kibiców w ramach protestu uda się na wewnętrzną emigrację w czasie EURO 2012 i z założenia nie będzie oglądało meczów odbywających się na Ukrainie, także w telewizji, a już szczególnie w strefach kibiców. Bynajmniej nie będzie to tylko Magdalena Środa (której argumenty przeciwko EURO 2012 są powszechnie znane od lat) czy duet Strzępka-Demirski (którzy woleliby inną dystrybucję środków z budżetu). Ale czy indywidualny protest kibiców ze względu na sytuację na Ukrainie będzie prawdziwym bojkotem? Raczej nie. Czy coś zmieni? Być może da pewną satysfakcję moralną osobom, które w tym proteście będą uczestniczyć, ale niewiele poza tym. Maszyna mistrzostw Europy i tak będzie jechała i dojedzie do końca.

Trudno spodziewać się bojkotu ze strony sportowców. Być może jeden czy drugi zaryzykuje ściągnięcie koszulki pod którą będzie krył się mocny napis. Być może pokaże jakiś jednoznaczny gest pod adresem Janukowycza. Na gest Kozakiewicza z pewnością wielu z nich stać. Być może warto tego od sportowców oczekiwać. Tylko czy poza ogólną satysfakcją i kolejnym uświadomieniem problemu to coś zmieni długofalowo? Jakoś nie mam przekonania w tym zakresie.

Z pewnością jednak taki gest byłby jedynie aktem protestu, ale już nie bojkotem. Bojkot byłby wtedy gdyby drużyna niemiecka czy włoska nie przyjechała w ogóle na EURO 2012. To jest jednak science fiction. Zamiast bojkotu raczej na pewno zobaczymy bramki Podolskiego i Klose czy parady bramkarskie Gianluigi Buffona.

Już zupełnie niewyobrażalny jest bojkot ze strony firm będących sponsorami EURO 2012. One już nie mogą się doczekać się zysków. Tak samo jak prawa człowieka nie przeszkadzają im zarabiać pieniędzy w Chinach, tak przypadek Julii Tymoszenko nie spowoduje, że np. Carslberg zrezygnuje ze sprzedaży piwa na rzecz swoich konkurentów. W tym zakresie decydują akcjonariusze i nawet związanie przez grupę Carlsberg zasadami UN Global Compact niewiele w tym zmienią. A kibice i tak piwo kupią, bo będzie jedynym dostępnym w strefach kibica. Koncern zawsze może też powiedzieć, że przecież miał zawarte kontrakty i musi je wykonać.

Adresaci bojkotu

Bojkotowanie imprez sportowych nasuwa także wątpliwość czy faktycznie wszystkie państwa traktowane są w sposób równy i czy troska o prawa człowieka przejawia się w stosunku do nich w podobny sposób. Nie jest wielką tajemnicą, że łatwiej atakować słabszego. Ukraina jest w takiej właśnie sytuacji. Przedstawiciele państw europejskich mogą sobie pozwolić na zachowania, które byłyby nie do pomyślenia w odniesieniu do Rosji czy jeszcze bardziej do Chin. Wiedzą bowiem, że ewentualny bojkot jest tani. Nie idą za tym wielkie straty gospodarcze i utrata intratnych kontraktów. Dlatego też bojkot EURO 2012 budzi tyle wątpliwości, bo trudno sobie wyobrazić podobne nastawienie do Igrzysk Olimpijskich w Soczi. A przecież w Rosji w więzieniu od lat siedzi więzień polityczny numer jeden – Michaił Chodorkowski, opozycja jest bezwzględnie tłumiona, a w Czeczenii rządzi niepodzielnie Ramzan Kadyrow, a stan praw człowieka dalece odbiega od jakichkolwiek standardów. I co? Nic. Zachód ani nie protestuje, a na olimpiadzie będzie się świetnie bawił.

Autorzy bojkotu

Bojkot ma także drugą stronę, a mianowicie jakie państwa go inicjują. Czy można bojkotować inne państwa pod hasłem ochrony praw człowieka kiedy samemu ma się sporo na sumieniu? Czy wszystkie państwa zachodnie są wystarczająco czyste pod tym względem? Czy w grę czasami nie wchodzą inne interesy, a prawa człowieka są wykorzystywane cynicznie, jako narzędzie w rękach polityki międzynarodowej? W zasadzie pod tym względem przyzwoitą kartę mają jedynie państwa skandynawskie, które od lat konsekwentnie przestrzegają praw człowieka na swoim własnym podwórku, ale też prowadzą konsekwentną politykę zagraniczną, w tym pomoc rozwojową.

Co robić?

Skoro zatem jest tyle wątpliwości i zastrzeżeń powstaje pytanie: co robić? Jak spowodować, aby jednak zainteresowania danym państwem – spowodowanego dużą imprezą sportową – nie obracać w pusty i hasłowy bojkot, ale wywołać długotrwały skutek w postaci faktycznego przestrzegania praw człowieka.

Jest na to sposób, ale nie zapewniający miejsca na żółtym pasku w TVN24. Ten sposób to konsekwencja w dążeniach do skuteczniejszego przestrzegania praw człowieka i demokratyzacji. Konsekwencja, która nie jest atrakcyjna, bo wymaga cierpliwości, zaangażowania wielu urzędników, organizacji pozarządowych, środków finansowych i nie zrażania się porażkami. Konsekwencja, która wymaga współdziałania różnych organów państwa na wielu polach – polityki międzynarodowej, pomocy rozwojowej, wymiany naukowej, wsparcia dla działaczy i organizacji pozarządowych z państw dotkniętych kryzysem, lobbingu na poziomie organizacji międzynarodowych (takich jak Rada Europy czy Unia Europejska). Co więcej, nawet te konsekwentne działania niekoniecznie muszą spowodować trwałą zmianę. Czynniki geopolityczne mogą bowiem wpłynąć na kompletnie inny kierunek rozwoju państwa niż zakładany przez prodemokratyczne państwa zachodnie. Niemniej jednak żadne chwilowe hasła czy nawet dość wysublimowane rodzaje bojkotów nie zastąpią pracy wykonywanej przez lata, odnoszącej się nie tylko do Ukrainy, ale także innych państw autorytarnych czy totalitarnych.

Czy będę zatem w spokoju oglądał EURO 2012? Tak, ale dopiero po tym, jak państwa europejskie zadeklarują choćby wzmocnienie Partnerstwa Wschodniego i przeznaczenie poważnych pieniędzy na wsparcie organizacji pozarządowych z Ukrainy. Wiem bowiem, że oni za takie wsparcie będą wdzięczni, i że te pieniądze się nie zmarnują, lecz faktycznie przysłużą się Ukraińcom. Po takich deklaracjach i działaniach mogę nawet wybaczyć premierowi Donaldowi Tuskowi udział w meczu finałowym w Kijowie z udziałem Polaków i radość z bramek zdobywanych przez Roberta Lewandowskiego.

* dr Adam Bodnar, wiceprezes Zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, adiunkt w Zakładzie Praw Człowieka WPiA UW, członek zarządu Stowarzyszenia im. Prof. Zbigniewa Hołdy.

Do góry

***

Adam Kozieł

Prawa człowieka na boiskach a interesy globalnych instytucji

Z „perspektywy praw człowieka” (pozwólmy sobie na to idiotyczne sformułowanie na potrzeby rozmowy) bojkot czy raczej „bojkot”, a właściwie publiczna dyskusja o bojkocie igrzysk olimpijskich w Pekinie okazały się narzędziem katastrofalnie nieskutecznym. Gorzej – przeciwskutecznym. Odwracając uwagę od prawdziwego problemu – systemowego, chronicznego, bezkarnego łamania międzynarodowych zobowiązań oraz wewnętrznych gwarancji praw człowieka przez władze Chińskiej Republiki Ludowej – i kierując ją na kwestie tak frapujące masowego odbiorcę, jak mozół przygotowań oraz ewentualne szkody psychiczne miotaczy metalową kulą.

Jedyną skuteczną metodą byłoby tu (i przez pewien czas nawet było, zmuszając ChRL choćby do podpisywania i ratyfikowania stosownych paktów) uzależnianie decyzji o przyznaniu Pekinowi przywileju organizacji „święta” sportu, szlachetnego współzawodnictwa, braterstwa, równości i innych pustych frazesów, których realną wartość mierzy się wzrostem sprzedaży produktów sponsorów instytucjonalnych oraz reklamodawców, od spełnienia konkretnych warunków, tyczących ochrony praw człowieka, a nie rozbudowy infrastruktury. Co więcej, logika bajki, którą uparcie karmi się opinię publiczną na Zachodzie, jakoby nowe chińskie elity i klasa średnia miały z czasem okrzepnąć i naturalnie doprowadzić do demokratycznych przemian, jest z gruntu fałszywa. Grupy te w żadnym razie nie są zainteresowane zmianą status quo, bowiem jemu właśnie zawdzięczają swoje uprzywilejowanie. Jeśli ktoś twierdzi więc, że zachowają się jak Millerowskie karpie, głosując za przyspieszeniem Bożego Narodzenia, jest zwyczajnie głupi albo kłamie. Klamka faktycznie zapadła zatem siedem lat wcześniej w Moskwie – i od tej chwili debata na absurdalnie postawiony temat „olimpiada a prawa człowieka” była wyłącznie medialną grą pozorów. W tle zaś ziszczały się przepowiednie ekspertów, którzy przytomnie ostrzegali, że igrzyska nie tylko sytuacji nie poprawią, lecz spotęgują gwałcenie praw człowieka w Chinach. Poczynając od wysiedleń i wywłaszczeń związanych z budową nowych obiektów, kończąc na nadzwyczajnych środkach bezpieczeństwa i inwigilacji, z którymi chińskie służby rzecz jasna nie rozstały się po zniknięciu widowiskowego pretekstu do przeprowadzenia ataku terrorystycznego.

Złożyło się na to wiele czynników. Po pierwsze przestrzeganie praw człowieka na terenach przylegających do boisk, pływalni oraz hal nie ma nic wspólnego z realnymi interesami globalnych instytucji i koncernów zarabiających na wszystkim, co wiąże się ze sportem zawodowym. Po drugie politycy tak zwanego „wolnego świata” niezwykle krótkowzrocznie pozwolili obsadzić się w roli petentów, a nie partnerów władz w Pekinie. Wnuki Mao doskonale to czytają, licząc się z tymi, którzy z jakiegoś względu potrafią zdobyć się na stanowczość, i widowiskowo upokarzając pozbawionych kręgosłupa graczy, usiłujących, jak choćby Sarkozy, lawirować między oczekiwaniami własnej opinii publicznej a wymaganiami korporacyjnych dysponentów datków na kolejne kampanie. Po trzecie organizacje pozarządowe (w tym kontekście zwłaszcza protybetańskie) zapewne bezwiednie pomogły odwrócić uwagę od sytuacji w ChRL – choćby najdramatyczniejszego od dziesięcioleci zrywu w Tybecie (ponad dwustu zabitych, tysiące bezprawnie uwięzionych oraz gwałtowne zaostrzenie represji, w które władze brną ślepo do dzisiaj) – przykuwając ją do pościgu za zniczem, konwojowanym po ulicach światowych metropolii niczym groźny bandyta (osobistą ochronę ognia pokoju rzeczywiście tworzyli oficerowie strzegący na co dzień przewodniczącego Hu Jintao). Granice śmieszności i wstydu przekroczono, kiedy jedna z największych grup tego rodzaju przeprowadziła publiczną zbiórkę na całostronicowe ogłoszenie w opiniotwórczym dzienniku amerykańskim, próbując (żeby było jeszcze smutniej, bezskutecznie) werbować tą drogą atletów gotowych zdobyć się na symboliczny gest solidarności z prześladowanymi.

Interesy rozkładały się zatem tak: gospodarz, Komunistyczna Partia Chin (używam rodzaju męskiego, ponieważ lepiej odpowiada charakterowi tej instytucji) chciał „twarzy”, prestiżu w domu i zagrodzie; rozgrywający po stronie zagrody, czyli świata i przemysłu sportowego – pieniędzy (dla siebie i korporacyjnych sponsorów); aktorzy – sławy; organizacje pozarządowe – medialnego rozgłosu; a publika – igrzysk. I wszyscy dostali swoje. W obliczu takiego happy endu nie można nawet powiedzieć, że pośród przyjaciół psy zająca zjadły, ponieważ w gruncie rzeczy trudno doszukać się tych pierwszych.

Kto uważa, że to opinia nazbyt cyniczna, powinien w duchu Pisma pochylić się nad owocami.

* Adam Kozieł, koordynator programu „Prawa człowieka w Tybecie” prowadzonego przez Helsińską Fundację Praw Człowieka. 

Do góry

***

Autorzy koncepcji Tematu tygodnia: Adam Bodnar, Jarosław Kuisz.
Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 174 (19/2012) z 8 maja 2012 r.