Polska może stracić suwerenność w ciągu dekady.

W lutym 2022 roku, wraz z pełnoskalową agresją Rosji na Ukrainę, przypomnieliśmy sobie o kruchości naszego państwa. Ogniwa wcześniejszych działań militarnych połączyły się w jedno – w geopolitycznej wizji zaprezentowanej przez prezydenta Rosji w roku 2021. Kremlowskie idee zostały wyłożone w artykule O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców, a także w domaganiu się tak zwanych gwarancji bezpieczeństwa, obejmujących między innymi żądania dotyczące terytorium naszego kraju. Krwawe wojny w Czeczenii, agresja wobec Gruzji, zwasalizowanie Białorusi, wreszcie w 2014 roku „zielone ludziki” atakujące granice państwowe Ukrainy – kolejne działania układają się w koszmarny program odbudowy imperium militarnego. Oczywiście – kosztem sąsiednich państw.

A to przecież nie wszystko.

 

W półmroku geopolityki

Od początku 2025 roku ponowne objęcie władzy w Stanach Zjednoczonych przez Donalda Trumpa sprawiło, że geopolityczny grunt mocniej zaczął wibrować pod nogami. Amerykański polityk snuje wizje wielkości w nowej tonacji. Wygraża wiernym sojusznikom, podważa stabilność NATO, a nawet – jak prezydent Rosji Władimir Putin – kwestionuje dotychczasowe granice międzypaństwowe. Straszy świat wysokimi cłami. Raz żąda od sojuszniczych krajów podnoszenia wydatków na zbrojenia do 3 procent PKB, innym razem oświadcza, że wolałby jednak 5 procent.

Po zdziwieniu, chętnie kwitowano te oratorskie popisy wzruszeniem ramion. Na przykład rozważania Donalda Trumpa na temat ewentualnej aneksji Grenlandii, Kanady czy Panamy, po początkowym zaskoczeniu, ochoczo potraktowano jako pustosłowie. Jednak amerykański polityk uparcie powraca do swoich pomysłów. W połączeniu z dynamicznym chińskim neoimperializmem, po globie rozchodzi się mieszanka idei wybuchowych, na pewno toksycznych dla dotychczasowego ładu światowego. Nikt nie wie, kiedy uruchomiona dynamika sprawi, że w relacjach międzynarodowych nastąpi przejście od ostrych słów do ostrych czynów. Nagle (albo znów) małej i średniej wielkości krajom najgorsze scenariusze wydają się dowodem trzeźwości osądu.

Dlaczego? Albowiem małe i średniej wielkości kraje w zasadzie nie mają zasobów materialnych do kontestowania nowej linii Waszyngtonu. Jak pokazały pierwsze tygodnie roku 2025 ani pojednawcze gesty, ani mniej lub bardziej dyplomatyczne podlizywanie się nowej administracji dla uspokojenia sytuacji może nie wystarczyć. Alarmistyczne pytania przestały brzmieć jak tabloidowe przejaskrawienia.

W światowych mediach słychać pytania o sprawy fundamentalne: czy NATO jeszcze istnieje? Czy Kijów może ulec Moskwie? Czy jeśli Ukraina przegra, następne w kolejce będą kraje nadbałtyckie, Rumunia, Mołdawia czy Polska?

Niepokój rośnie niebezzasadnie. Stany Zjednoczone Donalda Trumpa podważają światowy porządek normatywny, który od drugiej wojny światowej w dużej mierze był dziełem tego właśnie kraju. Krótko mówiąc, USA kwestionują ład budowany przez USA. Tymczasem nawet hipotetyczna samodzielność Starego Kontynentu w zakresie obronności to kwestia wielu lat. A jak zauważa „The Economist”, w krajach europejskich nie wiadomo, czego bardziej brakuje wobec wyzwań przyszłości: dużych pieniędzy pod ręką czy prawdziwego przywództwa.


Niektórzy z komentatorów usiłują lać oliwę na wzburzone fale. Chyba najbardziej uspokajająco na część opinii publicznej państw Europy działają zapewnienia o głęboko pokojowych ambicjach amerykańskiego polityka. Chaos racjonalizuje się frazesami. Jak tym, iż rzekomo „prezydent Trump marzy o pokojowej nagrodzie Nobla”.

W tym nurcie interpretacji gwałtowna zmiana stylu polityki międzynarodowej USA w istocie nie ma być niczym innym niż zastosowaniem starożytnej zasady: „chcesz pokoju, szykuj się na wojnę”. Krótko mówiąc, prezydent Stanów Zjednoczonych od frontu wywija szabelką, za plecami zaś, rzekomo, chowa białego gołąbka.

Lamentują zatem tylko ideologiczni przeciwnicy nowej administracji. Ile w tym prawdy, a ile pobożnych życzeń analityków i doradców, dowiemy się na własnej skórze. Niemniej, nowy ekspansjonizm amerykański powinien dawać nam do myślenia skalą ambicji. Rozpychanie się łokciami i kolanami USA – kosztem sojuszników – domaga się refleksji, rozsądnego oporu oraz dyplomacji. Łatwo powiedzieć.


Dla małych i średniej wielkości krajów, straumatyzowanych wymazywaniem z mapy, pole manewru jest wąskie. W sytuacji, gdy w zasadzie nie można sobie pozwolić na najmniejszy geopolityczny błąd, państwa bezpośrednio zagrożone – takie jak Ukraina, Polska czy kraje bałtyckie – będą skłonne naginać się do amerykańskich przywódców, kimkolwiek by oni byli. Choćby nawet podczas rozmów zdarzyło im się podnieść głos – jak w lutym 2025 roku prezydentowi Ukrainy podczas konfronta

Wieczny niepokój

A nie jest tak, żebyśmy w Polsce kiedykolwiek o zagrożeniach dla suwerenności zapomnieli. Przeciwnie. Po 1989 roku najważniejsze decyzje polityczne podejmowaliśmy z uwagi na obawy, by dramatyczna Historia się nie powtórzyła. Przecież pół wieku przed upadkiem komunizmu – w pamiętnym roku 1939 – miał miejsce tak zwany czwarty rozbiór Polski. Agresja III Rzeszy i ZSRR na II Rzeczpospolitą okazała się jednym z najbardziej dramatycznych i, co do konsekwencji, traumatycznych wydarzeń w historii tysiąclecia naszej państwowości. Nic zatem dziwnego, że po zakończeniu zimnej wojny ucieczka z moskiewskiej strefy wpływów była imperatywem geopolitycznym, który jednoczył Polaków, co nieczęste, niemal ponadpartyjnie. Ucieczka ze Wschodu na Zachód stała się standardem zdrowego rozsądku i normą dyplomatyczną, której znaczenie podzielamy z krajami bezpośrednio sąsiadującymi z Rosją. Nasze najważniejsze decyzje geopolityczne trzydziestolecia – na czele z wejściem do NATO (1999) oraz Unii Europejskiej (2004) – zapadały nie tylko z pragnienia poprawienia sytuacji materialnej, lecz także z „głęboką pamięcią” o możliwościach ponownego ujawnienia agresywnej strony moskiewskiej polityki. Nasze proeuropejskie motywacje miały zatem swoją specyfikę i różniły się od pobudek dobijania się do struktur europejskich na przykład Portugalii czy Hiszpanii w połowie lat osiemdziesiątych.

Polskie obawy geopolityczne opierały się na konkretach. W końcu pierwsza wojna w Czeczenii rozpoczęła się jeszcze za prezydentury Lecha Wałęsy, w roku 1994 – a Polacy od pierwszych dni walk na Kaukazie manifestowali wysoki poziom solidarności z broniącymi się przed Rosją Czeczenami. (Pamiątką wsparcia pozostaje w Warszawie rondo imienia zabitego przez Rosjan prezydenta Dżochara Dudajewa). Od początków III RP przez lata wobec wschodnich sąsiadów nieformalnie obowiązywała, wywodząca się przecież z traum drugiej wojny światowej, tak zwana doktryna Giedroycia czy doktryna ULB. Wykuta przez paryską „Kulturę” propozycja polityki zagranicznej opierała się na założeniu, że w interesie polskim jest, aby co najmniej Ukraina, Litwa oraz Białoruś stały się niezależnymi graczami w regionie. Doktrynę sformułowali emigracyjni intelektualiści – Jerzy Giedroyć i Juliusz Mieroszewski, jednak jej późniejsze powodzenie w pierwszych latach III RP związane było właśnie z tym, iż nie wzięła się ona tylko z emigracyjnych biurek. Doktrynę poniosła dalej przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza zbiorowa, ufundowana na kolejnym doświadczeniu próby wymazywania Polski z mapy. 

Od XVIII wieku żyjemy w regionie jak gdyby w cyklach utraty i odzyskiwania suwerenności. Konsekwencje upadku państwa, w szczególności w XX wieku, ostatecznie nikogo nie pozostawiały obojętnym. Prędzej czy później świadomość braku niepodległości dotykała każdego, co doskonale widać było pod koniec lat osiemdziesiątych. Przekładała się na niemożność swobodnego prowadzenia życia na płaszczyźnie politycznej, ekonomicznej czy kulturowej. Polska podzielała ten frustrujący stan niewoli za żelazną kurtyną z innymi społeczeństwami regionu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wykorzystaliśmy geopolityczną szansę. 17 września 1993 roku, gdy terytorium opuściły wojska rosyjskie, naprawdę odzyskaliśmy niepodległość. I oto jednocześnie zaczęliśmy żyć w wolnym kraju, pamiętając o niewoli.

Mamy suwerenność, ale boimy się ją utracić. Po raz pierwszy od rozbiorów w niepodległym państwie urodziło się, wychowało i dorosło całe pokolenie. To przyprawia o zawrót głowy. Jednocześnie bowiem wiemy z podręczników szkolnych oraz z opowieści rodzinnych, że w naszym regionie mroczna strona historii ma skłonność do tego, aby się powtarzać. W Europie Środkowo-Wschodniej poczucie tragizmu mogło zostać przytłumione po upadku muru berlińskiego, ale tak naprawdę nigdy stąd nie znikło. Jesteśmy jednym z krajów posttraumatycznej suwerenności.

Przykazanie nr 1 polskiej polityki

Od odzyskania niepodległości w latach 1989–1993 przykazanie numer 1 polskiej polityki brzmi jasno: „nie daj się znów wymazać z mapy”. To ono przypomina się podczas kolejnych wyborów w Polsce. W obecnej sytuacji geopolitycznej postzimnowojenne „wakacje od Historii” się zakończyły. Wybory polityczne Polek i Polaków, chociażby z bliska wyglądały przaśnie czy wręcz niepoważnie, należy oceniać zasadniczo z perspektywy egzystencjalnej państwa. Nie ma takiego głosowania na polityków władzy centralnej, które w trzeciej dekadzie XXI wieku byłoby geopolitycznie mało znaczące. Teoretycznie stanowisko Prezydenta RP, w świetle konstytucji z 1997 roku, nie zostało hojnie obdarowane kompetencjami. Przeciwnie, bywa przedmiotem niewybrednych komentarzy o „pilnowaniu żyrandola” w Pałacu Namiestnikowskim. Niemniej jednak głowa państwa jest najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych RP. W czasie pokoju Prezydent Rzeczypospolitej sprawuje zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi za pośrednictwem Ministra Obrony Narodowej.

W czasie wojny z kolei na wniosek premiera mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. Prezydent stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium. Koturnowa retoryka artykułów konstytucji z 1997 roku nie powinna nam jednak przesłaniać realiów ani praktyki konstytucyjnej. Władza wykonawcza została rozszczepiona pomiędzy rząd z premierem oraz prezydenta. Cóż, w latach dziewięćdziesiątych chodziło właśnie o to, aby głowa państwa nie miała zbyt dużo władzy. Prezydentura Lecha Wałęsy (1990–1995) przyniosła działania kontrowersyjne. Wielu politykom i komentatorom jawiła się wręcz jako zagrożenie dla młodej demokracji, zatem uznano, że lepiej nie ryzykować i podzielić tort władzy wykonawczej. Co też uczyniono.

Tak oto nasza konstytucja sprawia, że w III RP władza wykonawcza w praktyce nie jest jak jednogłowy orzeł w polskim herbie, ale raczej orzeł dwugłowy z obcych herbów. Głowy te niekiedy z polityczną furią potrafią się wzajemnie dziobać. W spokojniejszych czasach można było utrzymywać, że to rozwiązanie niezłe dla pluralizmu w demokracji. Czas jednak skończyć z naiwnością. Żyjemy bowiem w plemiennej polaryzacji ukształtowanej nowymi technologiami. Nijak nie przyczynia się to do poprawy naszego bezpieczeństwa. Słowa zaś należy grubą kreską oddzielić od czynów.

Zapewne wszyscy politycy w Polsce utrzymują, że najważniejsza dla nich jest troska o ojczyznę. Od czasów konfederacji barskiej jednak wiadomo, że jednocześnie po obu stronach ostrego sporu politycznego mogą być szczerzy patrioci. I najwznioślejsza retoryka, choćby miła dla ucha rodaka, nijak nie gwarantuje prowadzenia skutecznej polityki wobec agresywnych sąsiadów ani nie zapewnia bezpieczeństwa państwa. Wyniszczająca wojna domowa ułatwiła pierwszy rozbiór w 1772 roku. Z kolei dowodem skrajnej naiwności i braku rozeznania dyplomatycznego w dobie Sejmu Wielkiego okazało się zaufanie pokładane w ówczesnych Prusach. Dobrze byłoby odrabiać lekcje z własnej historii. Znakomity historyk, Tadeusz Łepkowski, zauważał, że w XIX i XX wieku wręcz „kochaliśmy alternatywno-dychotomiczny sposób postrzegania rzeczywistości narodowej i społecznej”. Wyobraźnią zbiorową rządziły bowiem podziały na insurgentów i realistów, romantyków i pozytywistów, czerwonych i białych, Polskę ludu i Polskę szlachty, dwa nurty w polskim ruchu robotniczym, dwie orientacje w polskim ruchu niepodległościowym w przeddzień i w trakcie pierwszej wojny światowej, sanacja i opozycja, puławianie i natolińczycy, kolaboranci i solidarnościowcy. Dobrze to znamy.

Dzielenie i porządkowanie świata społecznego według klucza „my–oni” jest stare jak świat. Niemniej współcześnie pojawił się dodatkowy element w grze politycznej. Nowe technologie pozwalają podtrzymać przy życiu polaryzację semantyczną i emocjonalną, sterowaną z zewnątrz, z innych krajów, i przy tym tak głęboką, że – dalej pisząc metaforycznie – patriotyczne polskie orły mogą wydziobać sobie oczy wzajemnie. Efekt sterowanej polaryzacji ostatecznie okazuje się banalny: ślepota geopolityczna. Żadna ze stron sporu politycznego nie będzie widzieć niczego dokoła.

Zewnętrzne wzajemne antagonizowanie polskich polityków jest dziecinną igraszką. Podkreślam: nie chodzi przy tym o to, aby naiwnie sądzić, że w polityce powinna zapanować powszechna zgoda, jakieś mickiewiczowskie „kochajmy się” w czasach mediów społecznościowych. Idzie o to, aby z powodów praktycznych zachować minimalny dystans do politycznej polaryzacji, którą tak łatwo podgrzewać i rozgrywać z zewnątrz.

Polska już uczestniczy w wojnie

Śmiem twierdzić, że w obecnej sytuacji międzynarodowej polskie wybory mają kluczowe geopolityczne znaczenie: wybory prezydenckie, parlamentarne, również samorządowe. W tej chwili w naszym kraju wyborów nie wygra nikt, kto miałby otwarcie prorosyjską agendę polityczną. To jednak dobrze wiadomo i w Moskwie, i w Mińsku. Krótko mówiąc, jeśli my zakładamy, że po stuleciach zmagań między naszymi krajami wiemy coś o długim trwaniu kultury politycznej Rosji, to powinniśmy zakładać, że ta zasada działa w drugą stronę. Jak się wydaje, Moskwa oraz sprzymierzony z nią Mińsk doskonale znają wielkie słabości naszej kultury politycznej. Zamiast zatem promować otwarcie prorosyjskich kandydatów, raczej postawi się na „pożytecznych idiotów” Kremla. Oni mogą nawet publicznie zajmować antyrosyjskie stanowisko, obiektywnie na dłuższą metę jednak będą grać na korzyść interesów Rosji. Wystarczy, aby wzmacniali polaryzację – tak aby Polacy nie byli w stanie podejmować się współpracy na rzecz obrony suwerenności, solidnej armii, służb specjalnych itd. I aby nasz kraj, nieomal jak w XVIII wieku, z przekonaniem o moralno-politycznej słuszności pogrążał się w wewnętrznych wojenkach domowych, burzach w szklance wody, którą za chwilę ktoś z zewnątrz rozbije młotkiem.

Nie dziwmy się zatem, że „przed wyborami parlamentarnymi w 2023 r. hakerzy – działający prawdopodobnie na rzecz rosyjskiego wywiadu – rozesłali 187 tys. SMS-ów z agitacją wyborczą. Chcieli nadać kolejne 600 tys. Przejęli też kontrolę nad ekranami w 20 galeriach handlowych. W naszym kraju GRU prowadzi intensywne działania. Prawdziwym kubłem zimnej wody powinna być jednak sprawa sędziego Tomasza Szmydta. Otóż człowiek ten, od chwili gdy opowiedział się za polityką rządów z lat 2015–2023 w wymiarze sprawiedliwości, bez kłopotu robił karierę. Dotarł aż do szczytów władzy dzięki poparciu Ministerstwa Sprawiedliwości w czasach Zbigniewa Ziobry. Tam między innymi brał udział w tak zwanej aferze hejterskiej, czyli cyfrowym szkalowaniu szanowanych prawników, aby podciąć ich morale, osłabić prestiż itd. Otrzymał posadę w biurze Krajowej Rady Sądownictwa, gdy obsadzano ją według obowiązującego wówczas politycznego klucza. Jako sędzia orzekał w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie – uwaga! – w Wydziale do Spraw Informacji Niejawnych, w którym decydowano o przyznawaniu certyfikatów bezpieczeństwa. Poziom szkód nie jest w pełni naświetlony. W 2024 roku Szmydt potajemnie uciekł do Mińska.

Nie dowierzano, że Polak może współpracować z reżimami Białorusi i Rosji. Kariera Tomasza Szmydta była możliwa i szła jak po maśle głównie dzięki polaryzacji politycznej, która pcha ludzi jednocześnie w ramiona nienawiści do konkurentów z innej partii i zaślepienie wobec własnych szeregów. Gdy jedna strona atakowała drugą jako „targowicę”, „zdrajców ojczyzny” itd., ta druga broniła bezmyślnie wszystkich swoich popleczników, choćby ich poziom moralny pozostawiał wiele do życzenia.

Odpuszczano ocenę wedle innych kryteriów niż otumaniające „my–oni”. Deklarowana powierzchownie lojalność przesłaniała przygotowanie merytoryczne do pracy, kompetencje charakterologiczne, a co dopiero zwykłą przyzwoitość. Dla geopolitycznych graczy zewnętrznych – owa atmosfera wzajemnej nieufności i równoczesnego zaślepienia w Polsce – to po prostu wymarzona sytuacja. Wystarczyło „zaprogramować” szpiega na skrajny konformizm wobec jednej ze stron sporu – najlepiej tej, która jest akurat u władzy. 

Przy odpowiedniej zręczności ów szpieg będzie w stanie dotrzeć blisko szczytów decyzyjnych oraz tajemnic państwa. Przykład zawrotnej kariery Szmydta po stokroć powinien nam dawać do myślenia: ten człowiek retoryką patriotyczną, deklaracjami w imieniu Narodu posługuje się nawet w oświadczeniach wydawanych już z Białorusi. Wobec podstępów Moskwy i Mińska jesteśmy bezbronni. Nasza suwerenność jest zagrożona.

Chwila nieuwagi

W chwilach demokratycznych wyborów przy urnach trzeba powtarzać, że wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Oto niedawno w Rumunii podczas wyborów prezydenckich ingerencja cyfrowa z zewnątrz okazała się tak skuteczna, że w listopadzie 2024 roku w pierwszej turze wyborów numerem jeden na podium stał się kandydat marginalny, ale prorosyjski, Călin Georgescu. Biorąc pod uwagę, jak ważnym krajem jest Rumunia dla wspierania walczącej z Rosją Ukrainy, szok polityczny przekroczył granice tego kraju. Ostatecznie, w grudniu 2024 roku rumuński Sąd Konstytucyjny po zbadaniu sprawy zdecydował, że nie można uznać wyniku pierwszej tury wyborów prezydenckich. Zaburzenie równości szans, jak orzeczono w Bukareszcie, nastąpiło poprzez niezgodne z prawem prowadzenie kampanii z pomocą cyfrowych technologii oraz sztucznej inteligencji. Oczywiste było, kto międzynarodowo na takim wyniku wyborów korzystał. Nieoczywiste zaś było, jak dalece zaślepieni pozostawali rumuńscy politycy głównego nurtu. Pogrążeni we wzajemnej walce w kampanii, do ostatniej chwili nie zauważyli, że ktoś z zewnątrz już „zhakował” im wybory i nie mogą ich wygrać. Oto lekcja cyfrowej realpolitik dla polskich polityków na wybory prezydenckie w 2025 roku i nie tylko. A przecież jednocześnie nasyca się opinię publiczną teoretycznie neutralnymi, a w praktyce korzystnymi wyłącznie dla Rosji prezydenta Putina, hasłami pacyfistycznymi czy sianiem ziaren niechęci do uchodźców z walczącej Ukrainy.

Po decyzji rumuńskiego Sądu Konstytucyjnego zaczęto słusznie pytać, dlaczego nie podjęto podobnej decyzji o anulowaniu głosowania w sprawie brexitu (2016) czy po pierwszym wyborze Donalda Trumpa na prezydenta (2016). Wówczas cyfrowy ślad rosyjski także dawało się namierzyć. Z tej perspektywy rumuńska decyzja wydaje się nie tylko dla tego kraju przełomowa, ale i spóźniona o kilka lat. Obecnie liderzy wielkich korporacji amerykańskich współtworzą lub dostosowują się do agendy prezydenta Trumpa. Hasło „America First” w praktyce nijak się ma do idei samostanowienia narodów, skądinąd znanej z deklaracji innego prezydenta USA, Woodrowa Wilsona. W praktyce pierwszeństwo USA na świecie konkuruje także z ideą zjednoczonej Europy. O wiele łatwiej we własnym interesie jest rozgrywać poszczególne kraje Starego Kontynentu z osobna niż razem. Co więcej, drapieżny GAFAM (skrót od pięciu najważniejszych amerykańskich liderów nowych technologii: Google’a, Amazona, Facebooka/Meta, Apple’a i Microsoftu) kieruje się własnymi interesami i wcale nie musi być co do zasady demokratyczny. Związki liberalnej demokracji z kapitalizmem są złożone w teorii, a na pewno nieoczywiste w praktyce. Wielki tech-biznes z USA, nakierowany na ambitne cele finansowe, szedł nie raz i nie dwa na daleko idące kompromisy z autorytarną władzą w innych krajach. Robiono interesy w Rosji czy Chinach bez oglądania się na niedemokratyczne rozwiązania ustrojowe.

Jednocześnie firmy technologiczne z USA w krajach demokratycznych przejęły sferę publiczną, a przynajmniej jej istotną część. Najważniejsze debaty odbywają się w sferze cyfrowej, zakorzenionej za oceanem. Codziennie GAFAM oddziałuje na państwa europejskie, one zaś w praktyce mają znikomy, jeśli nie żaden, wpływ na media społecznościowe, ich algorytmy oraz sekrety handlowe. Tempo pracy wymiaru sprawiedliwości w żadnym kraju liberalnej demokracji nie jest dostosowane do dynamizmu świata cyfrowego. Unijne regulacje wleką się w żółwim tempie daleko za wirtualną rzeczywistością. Cyfrową suwerenność Europy w praktyce utracono, zanim ktokolwiek na szczytach władzy zdał sobie z tego sprawę.

Po ostatnich amerykańskich wyborach w roku 2024 przytomne wydaje się założenie, że na kampanie wyborcze w Polsce zmienione algorytmy mediów społecznościowych oddziałają bardziej niż jakiekolwiek punktowe debaty telewizyjne czy radiowe. Interpretację wydarzeń w dawnych mediach będzie się wykuwać, kontrować i podtrzymywać w cyfrowym świecie. Bajecznie łatwe okazuje się odwrócenie uwagi od poważnego (czyli skomplikowanego) tematu za pomocą dowolnie wypowiedzianej bzdury. Jeden epizod pokrywa zaraz lawina kolejnych. Zwroty akcji mogą następować w ciągu jednego dnia. Stare mass media i rzetelne dziennikarstwo wydawały się w kampanii boleśnie zmarginalizowane. Fact-checking okazywał się głosem dziennikarskim zza grobu. Frekwencyjnie wygrywa dziś fuzja stand-upowej rozrywki z luźnym nawiązaniem do polityki.

Nie jest zatem żadnym odkryciem, że w dobie X czy Meta z zewnątrz można rzeczywiście wpływać na dowolne wybory w Polsce i gdzie indziej. Promowanie z zewnątrz agendy antyeuropejskiej ma polityczne i ekonomiczne uzasadnienie. Nowe rządy, mniej lub bardziej eurosceptyczne, wdzięczne będą za pomoc w zwycięstwie wyborczym. Zatem, teoretycznie, chętniejsze do składania zamówień na produkty oferowane przez amerykańskie giganty. Już choćby z powodów ideologicznych do głowy im nie przyjdzie, aby podejmować paneuropejskie działania, które mogłyby konkurować z amerykańskimi monopolami (choćby w zakresie nowoczesnej komunikacji). Nagle zaczęliśmy żyć w świecie, w którym dobrze widać, że zdemolowanie Unii Europejskiej od środka jest na rękę nie tylko neoimperialnej Rosji, lecz także
biznesowi z USA. Właśnie dlatego warto, aby uważniej niż kiedykolwiek przyglądać się kandydatom w polskich wyborach. I – wbrew naszej predylekcji do traktowania kampanii wyborczych wyłącznie jako targowiska próżności – warto głosować na serio, z uwagi na zmieniającą się sytuację międzynarodową.

***

W dobie globalnej opinii publicznej i cyfrowego technopopulizmu nasze demokratyczne wybory trzeba wydobyć z ich lokalności oraz postarać się przełamać tradycję nadwiślańskiego hamletyzowania. Głosowania przy urnach powinny być oceniane przez wyborców – jednocześnie – z perspektywy krajowej i międzynarodowej. W czasie trwającej wojny w Ukrainie, agresji wobec Gruzji, incydentów na Morzu Bałtyckim itd. potrzebna jest minimalna zgodność prezentowanej narracji politycznej u przedstawicieli władzy wykonawczej. Po latach polaryzacji warto, aby obywatele domagali się polityki większego konsensusu.

Tym bardziej, że paleta wyzwań jest szeroka. Od wielowymiarowego zagrożenia ze strony Kremla i konkurencji technologicznej z USA, penetracji gospodarki europejskiej przez Chiny, braków surowcowych i skutków globalnego ocieplenia, aż po rozchodzące się po Starym Kontynencie fale rozczarowania społecznego, wobec którego zawodzą mechanizmy decyzyjne Unii Europejskiej.

W roku 2025, czyli w perspektywie najkrótszej, jednak – tu i teraz – największą zmianą jest sprawa rozwoju i ewentualnego zakończenia wojny w Ukrainie. Z punktu widzenia racji stanu optymalna byłaby jedność naszej narracji prezentowana na zewnątrz. W Polsce w zasadzie nie rozmawia się na poważnie o tym, że nasz punkt widzenia na wojnę i agresywną politykę Rosji jest tylko jednym z wielu. A przecież trzeba odnotować istnienie kilku konkurujących ze sobą opowieści o agresji rosyjskiej wobec sąsiedniego kraju. Każda z interpretacji wychodzi z innych założeń geopolitycznych i wiedzie do odmiennych wniosków co do oczekiwanego zakończenia wojny. 

Zderzenie różnych narracji na temat rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie to poważne wyzwanie dla Polski. Rozładowanie napięć między aktywnymi na całym świecie, uzbrojonymi w broń jądrową i ideologicznie wrogimi neo-imperiami wymagałoby bezpośredniego kontaktu oraz powrotu sztuki dyplomacji. Bez poczucia odpowiedzialności za czyny oraz słowa trudno jednak o tym marzyć.