Magdalena M. Baran

Gordyjski węzeł Słowaków

Grodzić, nie grodzić – oto jest pytanie. Dylemat prawie nie do rozwiązania. Z jednej strony przez wszystkie przypadki odmienia się prawa obywatelskich mniejszości, podnosi się głos przeciw dyskryminacji ze względu na pochodzenie etniczne, z drugiej jednak stoją również inni obywatele, którzy czują się zagrożeni. Obywatele, którzy dość mają lekceważenia praw większości, patrzenia przez „prawne” palce na takie czy inne wybryki, wyłomy w mozolnie budowanym społeczeństwie. Przecież obywatelstwo – niezależnie od tego, czy dane „z urodzenia”, czy wybrane – zobowiązuje. Przecież nikt nikogo na siłę, w nieprzyjaznym mu kraju trzymać nie będzie. W cieniu tych dylematów kolejne słowackie miasta budują płoty, które odgradzają Romów od reszty społeczeństwa, nie tyle tworzą getta, co „sankcjonują” ich istnienie.

Pamiętam, że gdy po raz pierwszy po usłyszeniu wiadomości o presovskim płocie jechałam do tego urokliwego miasta, towarzyszył mi pewien niesmak. W głowie nie mogło mi się pomieścić, jak ci dobrzy ludzie – znani ze swej tolerancji i otwartości – mogli zdecydować się na odseparowanie od siebie dotychczasowych sąsiadów. Gdy jednak ostatniej zimy pośród śnieżycy spacerowałam po presovskim rynku, z wielką siłą dotarł do mnie fakt, że miastu skończyły się już pomysły na „radzenie sobie” z Romami. Tak mieszkańcy, jak i turyści mogli przecież czuć się zagrożeni. Ba, ja sama tak właśnie się czułam, nie mogąc uwolnić się od ludzi co rusz – dość nachalnie – „proszących” mnie o finansowe wsparcie. Z drugiej jednak strony przyszła refleksja, że takie „grodzenie” niewiele pomoże, a przecież nikt nikomu nie może zabronić „spacerowania” po centrum miasta. Co więcej, w ostatecznym rozrachunku „grodzenie” powodować będzie tylko pogłębienie niechęci, braku zaufania, a nawet obustronną eskalację przemocy, czego dowody dały nam ostatnie tygodnie.

Po Presovie grodzić zdecydowały się Ostrovan, Seczovcia, Trebiszova i Michalovec. Zdecydowanie dalej poszły władze Sered, gdzie zamurowano jedyną bramę wjazdową do osiedla, praktycznie uniemożliwiając Romom wracanie do własnego domu samochodem. Prezydent miasta, Martin Tomczanyi, tłumaczył, że uczyniono tak ze względu na daleko posunięty brak poszanowania przez mieszkańców osiedla własności wspólnej – jako że Romowie nie mieli ponoć pieniędzy na wywóz nieczystości, okolice bramy wjazdowej stały się jednym wielkim śmietnikiem. Dziś miast bramy pozostała niewielka furtka. Mieszkańcy, choć niezbyt zachwyceni, przejdą. Nie przejedzie jednak tędy ani karetka pogotowia, ani wóz straży pożarnej, ani samochód policyjny. Trudno więc będzie zapewnić bezpieczeństwo obywatelom mieszkającym po obu stronach feralnego muru.

Wzajemna niechęć rośnie i coraz trudniej utrzymać ją pod kontrolą. Być może właśnie o niej najdobitniej świadczą ostatnie wydarzenia z Hurbanowa na południu Słowacji, gdzie ledwie kilka dni temu strażnik miejski strzelał do romskiej rodziny. Choć oficjalnie nie podano „powodów” jego działania, to słowaccy internauci wiedzą swoje. „To był spokojny człowiek” – powtarzają sąsiedzi, nie chcąc wprost komentować tego, co się stało. Problemu, jaki ma Słowacja, nie da się jednak rozwiązać ani siłą, ani grodzeniem. To rodzaj gordyjskiego węzła, który robi się coraz bardziej zasupłany, do którego co rusz ktoś dowiązuje kolejne sznurki i niteczki, coraz bardziej plącząc całą sprawę. I nie ma jednego rozsądnego „Aleksandra”, ba, chyba brakuje nawet odpowiedniego „miecza”, który mógłby skutecznie przeciąć cały problem. Tną więc Słowacy (a przecież również Czesi) pomniejsze sznureczki, nie zawsze trafnie wybierając to, od czego powinni zacząć.

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 180 (25/2012) z 19 czerwca 2012 r.