***
Timothy Garton Ash proponuje likwidację w Polsce przepisu pozwalającego ścigać za obrazę uczuć religijnych. Zdaniem Asha w pluralistycznych społeczeństwach jest zbyt wiele różnych wierzeń i systemów religijnych, by mógł funkcjonować taki przepis. „Każda grupa religijna czy etniczna będzie się domagać ochrony swoich specjalnych uczuć, szacunku dla swojego tabu. A wtedy czeka was multiplikacja tabu, bluźnierstw, definiowanych inaczej przez islam, buddyzm czy scjentologów… A jeśli uznawać definicje scjentologów, to dlaczego nie satanistów? I tak dalej, i tak dalej. Bo kto decyduje, że chrześcijaństwo jest poważną religią, a scjentologia nie?”.
Ash podaje przykład Wielkiej Brytanii, gdzie taki przepis został zlikwidowany. I choć przyznaje, że Polska nie jest tak wielokulturowa, jak Anglia, przekonuje, że czeka nas nieuchronnie taka sama droga. „To się zmieni z czasem, w miarę, jak społeczeństwo będzie stawać się coraz bardziej zróżnicowane”.
Propozycja i argumentacja Asha – choć niezwykle interesujące – mają moim zdaniem jednak co najmniej cztery słabości. Dwie z nich mają charakter empiryczny, pozostałe dwie zaś – teoretyczny.
Po pierwsze Ash przyjmuje fałszywe założenie, że Polska będzie w przyszłości tak wielokulturowa, jak Wielka Brytania. Ma ono dwa mankamenty: Warszawę od Londynu różni położenie geograficzno-polityczne. Londyn w XIX w. był stolicą świata, do dziś to jedno z najważniejszych miast, jedno z głównych centrów finansowych współczesnego świata. Warszawa do Londynu ma się tak jak peryferie do centrum, a obcokrajowcy ciągną raczej do tego drugiego. Z tego powodu teza o nieuchronności osłabiania się polskiej homogeniczności na wzór angielski jest wątpliwa. Drugim czynnikiem jest charakter polskiej kultury. Mimo dorobku wielokulturowości imperium jagiellońskiego Polska jawi się dziś jako dość homogeniczna. Wpływ mają na to specyfika polskiej kultury oraz relatywna trudność języka. Dla emigrantów spoza świata słowiańskiego osiedlenie się w Polsce oznacza nie tylko zderzenie kulturowe, ale również spory wysiłek włożony w naukę języka. Języka, który nie należy do najpopularniejszych na świecie, którego poznanie nie wiąże się z takimi profitami, jak nauka angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego czy niemieckiego. Wydaje mi się mało prawdopodobne, by te czynniki w ciągu najbliższych lat mogły się zmienić.
Po drugie słabość argumentacji Asha wynika także z kształtu polskiego przepisu dotyczącego tzw. obrazy uczuć religijnych. Artykuł 196. Kodeksu karnego brzmi: „Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Polskie przepisy nie mówią więc o obronie uczuć religijnych chrześcijańskiej większości, lecz znieważeniu przedmiotu lub miejsca kultu. Zdemolowanie kościoła, cerkwi, bożnicy czy kaplicy zielonoświątkowców podpada pod ten sam paragraf, choć liczba wyznawców każdej z tych religii jest nieporównywalna. Polskie przepisy – wbrew temu, co zdaje się sugerować Ash – nie dotyczą bluźnierstwa (to termin z języka religijnego, a nie prawnego), które jest rzeczywiście definiowane przez każdą religię inaczej, ale znieważenia miejsca lub przedmiotów kultu, niezależnie od tego, jaka to religia. To moim zdaniem różnica, o której w dyskusji nie należy zapominać.
Przechodząc jednak do argumentacji bardziej filozoficznej, warto przypomnieć przykłady, o których Timothy Garton Ash rozmawia z Karoliną Wigurą. Czyli słynny przykład Nergala i Dody. Wyroki w obu tych sprawach są zupełnie inne. Sąd uznał, że Nergal nazywając Biblię gównem, nie obraził uczuć religijnych słuchaczy, gdyż idąc na zamknięty koncert, wiedzieli, że Nergal jest satanistą i ma krytyczny stosunek do chrześcijaństwa. Inaczej inny sąd potraktował wypowiedź Dody o tym, że autorzy Biblii byli „napruci”. Ta wypowiedź miała charakter publiczny i – zdaniem sądu – stanowiła znieważenie przedmiotu kultu, jakim jest – nie tylko zresztą dla chrześcijan, bo w równym stopniu i dla żydów, Biblia. Właśnie istnienie stosownego zapisu w Kodeksie karnym pozwala sędziom ważyć racje i każdorazowo ustalać, czy doszło do obrazy na tle religijnym, czy też nie. I choć w polskim systemie prawnym teoretycznie nie istnieje instytucja precedensu, to jednak takie wyroki za każdym razem wywołują debatę o granicach wolności wypowiedzi, wolności ekspresji artystycznej z jednej strony, a z drugiej – o ochronie uczuć religijnych wyznawców różnych religii. Orzeczenia sądów plus debata polityków, dziennikarzy, autorytetów są właśnie elementem tej dyskusji, która wydaje się właściwa społeczeństwom demokratycznym. Brak takiego przepisu w Kodeksie karnym paradoksalnie taką debatę by wykluczył. I można wątpić, czy wolność wypowiedzi na tym by skorzystała.
Warto także się odnieść do swoistego paradoksu, który zawarty jest w myśli liberalnej, a jego ślad widać również w wypowiedzi Timothy’ego Gartona Asha. Przypomnijmy jego liberalne uzasadnienie konieczności usunięcia z kodeksu karnego zakazu obrazy uczuć religijnych. „A wtedy czeka was multiplikacja tabu, bluźnierstw, definiowanych inaczej przez islam, buddyzm czy scjentologów. Bo kto decyduje, że chrześcijaństwo jest poważną religią, a scjentologia nie? Dlatego jedyne, co pozostaje, to być bardziej konsekwentnym w naszym liberalizmie”. Sęk w tym, że każdy liberalizm jest zawsze wartościujący, zawiera jakąś aksjologię. Z jednej strony zapewnia, że jest za wolnością wyboru, z drugiej zawsze zakłada pewne minimum wartości – pisał o tym John Rawls – które jest niezbędne do tego, by liberalizm funkcjonował. W efekcie sam liberalizm zakłada istnienie pewnych tabu, a nawet swoistych bluźnierstw, istniejących także w społeczeństwach, które szczycą się swym multikulturalizmem – są to choćby potępienie kazirodztwa, pedofilii, absolutne odrzucenie zła Holocaustu i wiele innych. Obserwując jednak, jak zmieniają się społeczeństwa zachodnie, widzimy również, że te tabu powoli się zmieniają – nie mają więc one charakteru niepodważalnego ani nienegocjowalnego. A zatem i same fundamenty liberalizmu – to minimum wartości, które jest niezbędne do funkcjonowania liberalnych społeczeństw – również ulega pewnym zmianom. Skąd owo minimum wziąć? Jak ustalić, co jest lepszą religią, a co gorszą, by odwołać się do słów Asha? Tu najbardziej przekonująca wydaje się odpowiedź różnego rodzaju konserwatystów: władza, system prawny i polityczny muszą znaleźć własne uzasadnienie i legitymizacje. Najlepszym źródłem legitymizacji jest zaś praxis – polityczne doświadczenie oraz wartości przekazane w tradycji społecznej i politycznej wspólnoty. Choć polskie społeczeństwo się sekularyzuje i modernizuje szeroko rozumiane zasady chrześcijańskie, etos zawarty we wzorcach kulturowych i historycznych jest wciąż najmocniejszą legitymizacją dla państwa, a więc też i dla kodeksu karnego. Co ciekawe ten konserwatyzm zawarty jest w preambule do polskiej konstytucji.
Na zakończenie przypomnijmy jej fragment, w którym wymienione jest źródło wartości zawartych w ustawie zasadniczej oraz cel jej napisania: „wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponad tysiącletniego dorobku”.