Magdalena M. Baran 

Banalność…? Oskarżony „Smith” 

Krótki spacer po ulicach Budapesztu. Na więcej nie pozwolą nogi, może pojawi się związana z wiekiem zadyszka albo kołatanie serca. W drodze do sklepu czy parku kilka zdawkowych słów z sąsiadami, ze sprzedawcą. O pogodzie, upałach miejskiego lata, może o niedokręconej żarówce, co migała na korytarzu pierwszego piętra, rzadziej o bieżącej polityce. Banały. Spokojna dzielnica, w której niezbyt wiele się dzieje, dom – jak powiedzą niektórzy – raczej z tych luksusowych, nikt nie zakłóca spokoju, a o tutejszych, spokojnych i ugrzecznionych przecież mieszkańców, nie zapyta nawet pies z kulawą nogą. Nazwiska jakby nieważne, takie czy inne. Istotniejszy spokój.

W takim miejscu łatwo wtopić się w tłum, pojedynczym uśmiechem czy gestem zyskać sympatię, a może nawet zaufanie. Bo któż odwróciłby się od staruszka, który – mimo dalece zaawansowanego wieku – stawia czoła codzienności. „Popatrzcie, jak świetnie sobie radzi”, zaplotkują sąsiadki. Wciąż szczupły (jeśli już nie kościsty), lekko tylko pochylony pan Smith o siwej czuprynie błyskał niebieskim okiem spod czapki z daszkiem. Widywano go podczas spacerów, zakupów, podczas rozmów z sąsiadami. Ci ostatni od kilku dni powtarzają z niedowierzaniem: „Był takim miłym staruszkiem”. A tymczasem znany z tabliczki na domofonie pan Smith okazał się kimś zupełnie innym. Powiedzielibyśmy… banał. Tak przecież bywa.

Jednak, gdy czołówki światowych dzienników obiegły zdjęcia wykonane niedawno przez dziennikarzy „The Sun”, banał przestał być już taki oczywisty, a uśmiech „dobrotliwego staruszka” dla wielu nabrał zupełnie nowego wymiaru. I tak dowiedzieliśmy się, że 97-letni Ladislaus Csizsik-Csatáry, znajdujący się na trzecim miejscu prowadzonej przez Centrum Szymona Wiesenthala listy najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy nazistowskich, prowadzi życie spokojnego, majętnego budapesztańskiego emeryta.

Pukanie do drzwi, kroki (a może lekkie szuranie nogami), poruszenie judasza i oto oczom brytyjskich dziennikarzy ukazał się niegdysiejszy szef policji w (słowackich dziś) Koszycach. Odegrał on „kluczową rolę” w deportowaniu 300 Żydów latem 1941 roku na Ukrainę, gdzie zostali zamordowani, zaś wiosną 1944 roku pomagał w przetransportowaniu do Auschwitz 15,7 tysiąca Żydów. Później rozpłynął się w powietrzu. Kilka lat po zakończeniu II wojny światowej Csatáry otrzymał zaoczny wyrok śmierci. Z takim „bagażem” w roku 1949 przyjechał do Kanady. Zmieniona tożsamość, narodowość, prywatna historia. Przeszłość jakby odpadła i na dziesięciolecia zostawiła go w spokoju. Ów spokój zakłócały zapewne wieści o odnalezieniu kolejnych zbrodniarzy, o porwaniu, procesie i egzekucji Adolfa Eichmanna. Jednak sam Csatáry żył w miarę normalnie aż do 1997 roku, gdy Kanada pozbawiła go obywatelstwa, co w praktyce było jednoznaczne z „wydaleniem” Węgra poza granice tego kraju.

Po latach Csatáry wrócił więc do domu. Osiadł w Budapeszcie, dla pewności („świętego spokoju”?) na bramie wejściowej do domu umieścił nazwisko „Smith”. Na skrzynce na listy był już sobą, wszak w domu nic nie mogło mu grozić. Poszukiwany, a jakby zapomniany. Kolejne czternaście lat wędrujący ulicami z podniesioną głową, w której pewność igrała najprawdopodobniej z niepewnością. Historia dosięga wszak każdego, przypomina sobie o każdym, kto w chwalebny czy haniebny sposób zapisał się na jej kartach. Nie ma litości. Nie daje poczucia bezpieczeństwa. Nie pozwala szybko popaść w niepamięć.

Tę ostatnią przywrócili dziennikarze porannej brytyjskiej bulwarówki. Tropiąc sensację, sprawdzili, czy on to rzeczywiście ON. Zrobili zdjęcia, pokręcili się po okolicy. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że rząd węgierski już w listopadzie ubiegłego roku wiedział, że Csatáry mieszka w Budapeszcie. Dziś, broniąca się przed zarzutami zaniedbania sprawy prokuratura, zasłania się „toczącym się w sprawie intensywnym śledztwem”, a także skomplikowaniem całej sprawy, zaś węgierska opozycja pyta, jak to możliwe, że mieszkający w stolicy kraju zbrodniarz wojenny nie dostał nawet wezwania na przesłuchanie. Nie milkną również węgierscy Żydzi liczący na to, że Csatáry „nie uniknie sprawiedliwości”.

Pytanie tylko, czy w ogóle może jej uniknąć. Czy wymierzyć ją można tylko podczas procesu, gdzie posadzony na ławie oskarżonych starzec powie, że niczego nie pamięta, albo jak katarynka powtórzy za straconym pięćdziesiąt lat temu Eichmannem: „Nigdy nie zabiłem żadnego Żyda ani nie-Żyda: nigdy nie zabiłem żadnego człowieka”. A może sprawiedliwość wymierza się poniekąd sama, gdy życie zbrodniarza kończy się w taki, a nie inny sposób. Gdy pod wieloma względami żyć musi tak, jak jego niegdysiejsze ofiary. W ukryciu, w lęku, w nieustannym poczuciu zagrożenia. Bez współczucia, bez szansy na spokój. A żyć tak może – mimo swego wieku – jeszcze przez lata. Póki co wypłoszony ze swej samotni Csatáry znów rozpłynął się w powietrzu. Dziennikarze index.hu na próżno szukali go pod niedawnym budapesztańskim adresem. Jak notują „mieszkanie wygląda na opuszczone”…

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 184 (29/2012) z 17 lipca 2012 r.