Łukasz Pawłowski: Czy zapłodnienie metodą in vitro powinno być zakazane, dopuszczane jedynie w prywatnych klinikach, czy też powinno być nie tylko zalegalizowane, ale również dofinansowywane z budżetu państwa jako metoda leczenia niepłodności?
Peter Singer: In vitro z pewnością nie należy zakazywać. Uważam również, że powinno być finansowane ze środków budżetowych, jeśli tylko państwo finansuje także inne metody leczenia niepłodności. W Australii zanim wprowadzono zabiegi in vitro państwo w ramach systemu opieki medycznej finansowało zabiegi operacyjne udrażniania jajowodów. Wkrótce okazało się jednak, że in vitro jest nie tylko tańszą, ale i skuteczniejszą metodą leczenia. W takiej sytuacji trudno było odmówić zgody na jej państwowe finansowanie. Obecnie w Australii zabiegi in vitro są refundowane, choć z pewnymi ograniczeniami dotyczącymi liczby prób, jakie przysługują każdej pacjentce, po których wykorzystaniu musi wrócić na koniec kolejki oczekujących. Oczywiście w prywatnych klinikach takich ograniczeń nie ma.
A czy są ograniczenia dotyczące na przykład stanu cywilnego pacjenta? W Polsce tzw. kompromisowy projekt regulacyjny dopuszcza stosowanie in vitro tylko dla małżeństw, choć, co ciekawe, nie precyzuje, czy muszą to być małżeństwa kościelne, czy też małżeństwo cywilne – przez Kościół przecież nieuznawane – wystarczy.
W Australii istnieje prawo zakazujące dyskryminacji w dostępie do usług finansowanych ze środków państwowych ze względu na stan cywilny obywatela, dlatego też do zabiegów in vitro mają również prawo kobiety niezamężne.
W toczonej obecnie w Polsce dyskusji na temat in vitro środowiska konserwatywne podnoszą przeciw tej metodzie cztery podstawowe argumenty. Po pierwsze, w ramach tej procedury część zapłodnionych zarodków jest przechowywana na wypadek, gdyby pierwsza próba zapłodnienia się nie powiodła. Jeśli jednak się powiedzie, niewykorzystane zarodki giną, co konserwatyści uznają za niszczenie ludzkiego życia. To argument wymierzony bezpośrednio w opinie tych zwolenników in vitro, którzy twierdzą, że prowadzi ono do stworzenia życia, a zatem konserwatyści – którzy deklarują, że życie jest dla nich wartością najwyższą – powinni je popierać. Jakie jest Pana zdanie na temat tej wymiany argumentów?
To prawda, że część zarodków traci się w trakcie zabiegu, nie uznaję jednak takiej straty za zabijanie. Zarodki na tym etapie nie mają ani układu nerwowego, ani tym samym żadnych odczuć, a więc nie sądzę, by przysługiwało im takie samo prawo do życia, jakie przysługuje ludziom. Poza tym kiedy ludzie w sposób naturalny starają się o dziecko wiele zapłodnionych zarodków również „ginie” – nie zagnieżdżają się w ściance macicy, w związku z czym są naturalnie usuwane z ciała kobiety przy kolejnej menstruacji. Nie sądzę, by ktoś twierdził, że dochodzi wówczas do zabójstwa lub chciał podejmować jakieś kroki i wykorzystywać technologie medyczne do ratowania usuwanych w ten naturalny sposób zarodków. To dobrze pokazuje, że w rzeczywistości nie uznajemy ich na tak wczesnym etapie – kiedy nie są niczym innym jak zbiorem kilku komórek – za ludzi.
Na taki argument część polskich konserwatystów odpowiada, że natura nie ponosi moralnej odpowiedzialności za swoje czyny, podczas gdy człowiek – a zatem w tym wypadku lekarz pozbywający się niewykorzystanych zarodków – już tak.
Zgoda, natura z pewnością nie ponosi moralnej odpowiedzialności za swoje czyny, ale ja nie mówię o tym, lecz o naszej reakcji na określony stan rzeczy. Nie uważamy przecież, że kiedy z ciała kobiety usuwane są nawet zapłodnione zarodki, mamy do czynienia z tragiczną śmiercią. Gdyby z jakiegoś powodu rocznie ginęły na świecie miliony ludzi, natychmiast rozpoczęlibyśmy badania mające na celu znalezienie sposobu, żeby uratować ich życie. Tymczasem w tej sytuacji – choć wiemy, że corocznie tracimy w ten naturalny sposób miliony zarodków – podjęcie takiej akcji ratunkowej nikomu nawet nie przychodzi do głowy! To dowód, że nasz stosunek do zarodków i ludzi jest jednak różny.
Drugi z argumentów konserwatywnych potępia in vitro, uznając je za pierwszy krok w kierunku eugeniki, ponieważ wraz z rozwojem medycyny rodzice zyskają możliwość genetycznego zaprogramowania swojego potomstwa.
W ciągu najbliższych 20, 30 lat niewątpliwie pojawi się wiele różnych sposobów dających rodzicom wpływ na geny ich dzieci – in vitro może być jedną z nich, ale z pewnością nie jedyną. Już obecnie wykonuje się wiele diagnostycznych badań prenatalnych. Wraz z przyrostem naszej wiedzy na temat genetyki będziemy mogli oceniać korzystny lub niekorzystny wpływ genów na coraz wcześniejszych etapach ciąży, a nawet przed samym poczęciem. Z pytaniem o to, czy pozwolimy rodzicom w jakiś sposób wpływać na geny ich dziecka, będziemy się zatem musieli zmierzyć niezależnie od tego, czy pozwolimy im korzystać z zabiegu in vitro, czy nie. In vitro może w pewnych przypadkach taki wpływ ułatwić, ale sam problem nie zniknie tylko dlatego, że zakażemy tej metody zapłodnienia. To dwie różne sprawy.
Po trzecie, mówi się, że jeśli jakaś para naprawdę pragnie zostać rodzicami, zawsze może zdecydować się na adopcję. W ten sposób w oczach konserwatystów nie tylko nie pogwałci żadnych nakazów moralnych, ale również pomoże potrzebującemu dziecku.
Wziąwszy pod uwagę bieżącą sytuację demograficzną na świecie, bardzo popieram adopcję, zwłaszcza dzieci z krajów pogrążonych w skrajnej biedzie. Nie każdy jednak chce wychowywać dziecko kogoś innego, niektórzy chcą mieć własne potomstwo. Poza tym dlaczego to pary dotknięte niepłodnością mają adoptować dzieci, podczas gdy innym dajemy prawo posiadania tylu własnych dzieci, ile tylko chcą? W pewnym sensie nakłada się w ten sposób na tych ludzi dodatkowe zobowiązanie tylko dlatego, że nieszczęśliwie nie mogą mieć swojego potomstwa. Odwołanie się adopcji to zatem w moim przekonaniu słaby argument. A słabnie jeszcze bardziej, gdy formułują go konserwatyści katoliccy sprzeciwiający się stosowaniu środków antykoncepcyjnych. Ich zdaniem niepłodna para zamiast starać się o dziecko powinna je adoptować, podczas gdy para ludzi zdrowych takiego obowiązku nie ma. Mało tego, gdyby ta druga para adoptowała dziecko lub dzieci, a jednocześnie stosowałaby środki antykoncepcyjne, by nie mieć już więcej własnych dzieci, popełniłaby grzech. Z punktu widzenia Kościoła lepiej jest, by ludzie zdrowi mieli jak najliczniejsze własne potomstwo, choć zamiast tego także mogliby przecież adoptować.
Po czwarte, w „Dignitas Personae”, instrukcji opublikowanej przez watykańską Kongregację Nauki Wiary i dotyczącej wybranych problemów bioetycznych, znajduje się nakaz, by „przekazanie życia osobie ludzkiej” zawsze stanowiło „owoc właściwego aktu małżeńskiego, aktu miłości między małżonkami”. Zabieg in vitro tego warunku nie spełnia, ponieważ jest uznany za „procedurę techniczną” [1].
Muszę przyznać, że to zabawne, kiedy grupa mężczyzn żyjących w celibacie poucza pary małżeńskie co jest, a co nie jest aktem miłości. Zastanawiam się, skąd oni to mogą wiedzieć? Miałem okazję poznać pary, które korzystały z zapłodnienia in vitro i dla których był to akt miłości. Samo pragnienie posiadania wspólnego dziecka oraz gotowość poniesienia wyrzeczeń z tym związanych jest dowodem miłości. To stanowisko Kościoła jest jeszcze bardziej niezrozumiałe, kiedy weźmiemy pod uwagę inne zalecenia tej instytucji. W „Dignitas Personae” mówi się, że dziecko ma być produktem miłości, ale kiedy do zapłodnienia dochodzi w wyniku gwałtu – czyli aktu będącego całkowitym zaprzeczeniem aktu miłości – zgodnie z naukami Kościoła kobieta również musi je urodzić.
W niektórych przypadkach leczenie in vitro wymaga skorzystania z pomocy matki zastępczej, ponieważ stan zdrowia kobiety, która stara się o dziecko, nie pozwala jej na donoszenie ciąży. Czy takie sytuacje ocenia Pan z moralnego punku widzenia inaczej niż „standardową” procedurę in vitro?
Na pewno są to sytuacje bardziej skomplikowane, ponieważ wymagają zaangażowania osoby trzeciej, która zgodzi się urodzić dziecko, a następnie je oddać. Może się zdarzyć, że rozstanie z dzieckiem będzie dla takiej kobiety trudniejsze, niż myślała – a to tylko jeden z potencjalnych problemów. Inne pytanie dotyczy tego, czy macierzyństwo zastępcze powinno być dopuszczane wyłącznie, kiedy dokonuje się go altruistycznie, czy może mieć ono również charakter komercyjny? Przyznam szczerze, że nie mam na te kwestie jednoznacznych poglądów. Zapewne należy je rozpatrywać indywidualnie. Gdybym jednak miał ustanowić regulację o charakterze systemowym, myślę, że najlepiej byłoby, gdyby matką zastępczą był ktoś z bliskiej rodziny, na przykład siostra kobiety starającej się o dziecko. Wówczas nie tylko mielibyśmy większą pewność, że zgoda matki zastępczej ma charakter dobrowolny, a nie jest motywowana przymusem ekonomicznym, ale również matka zastępcza mogłaby mieć bliski kontakt z dzieckiem także po jego urodzeniu. Poznałem pewną parę w Australii, która zdecydowała się na takie właśnie rozwiązanie i w ich przypadku sprawdziło się ono bardzo dobrze. Nie ulega jednak wątpliwości, że wykorzystanie matki zastępczej to kolejny krok i o ile nie jestem w stanie znaleźć przekonującego uzasadnienia dla prawa całkowicie zakazującego in vitro, o tyle zrozumiałbym rozwiązanie, w którym pozwala się na stosowanie metody in vitro, ale zakazuje macierzyństwa zastępczego. Można również stworzyć prawo zezwalające na dobrowolne macierzyństwo zastępcze, ale zakazujące wchodzenia w komercyjne relacje tego typu.
Przypisy:
[1] http://www.vatican.va/roman_curia/congregations/cfaith/documents/rc_con_cfaith_doc_20081208_dignitas-personae_pl.html
* Peter Singer, australijski etyk, obecnie profesor University Center for Human Values na Uniwersytecie Princeton. Jest autorem wielu książek na temat bioetyki i praw zwierząt, których jest jednym z najbardziej znanych rzeczników. W Polsce ukazały się jego najważniejsze książki: „Przewodnik po etyce” (2000), „Etyka praktyczna” (2003) oraz „Wyzwolenie zwierząt” (2004). Kwestii in vitro poświęcił książkę „Dzieci z próbówki”, (1988).
** Łukasz Pawłowski, z wykształcenia psycholog i socjolog, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.