Krystyna Dąbrowska
Książka do czytania po ciemku
W chwili przyznania Tomasowi Tranströmerowi Nagrody Nobla był on w Polsce znany z kilku cienkich zbiorków poetyckich. Cztery jego wiersze w swoim tłumaczeniu zamieścił Czesław Miłosz w antologii „Wypisy z ksiąg użytecznych”. Ich obrazowość, intymny ton i trafność, w połączeniu z lapidarnością, tak zapadły mi w pamięć, że kiedy kilka lat później zobaczyłam obszerny wybór poezji Tranströmera w angielskich przekładach, bez wahania go kupiłam. Teraz wreszcie ukazał się po polsku tom zawierający wiersze zebrane szwedzkiego poety i fragmenty jego prozy wspomnieniowej, niedokończonej, bo pracę nad nią przerwał udar mózgu, który Tranströmer przeżył w wieku 59 lat.
Książka „Wiersze i proza 1954–2004” pozwala przyjrzeć się tej twórczości od początku. Bohaterką najwcześniejszych wierszy, ekspresyjnych i zwartych, jest mityzowana skandynawska natura. Liryczne ja przeważnie ukrywa się tu za opisowymi zdaniami w trzeciej osobie, poetyckie obrazy są swoiście monumentalne, a ich sekwencje wprawdzie sugestywne, ale odległe i nieco monotonne. Wkrótce jednak wiersze Tranströmera stają się bardziej bezpośrednie, zakotwiczone w codzienności i w jednostkowym doświadczeniu. Świat nie jest już ukazywany przez bezosobowego narratora, oglądamy go oczami konkretnego człowieka: nocny pejzaż widzi ktoś, kto właśnie wysiadł z promu i schodzi z pomostu na wyspę; o burzy mówi się z perspektywy kierowcy, który, zatrzymany przez ulewę, wsłuchuje się w jej dźwięki. Wkracza do tych wierszy miasto, lecz nie w prostej opozycji do przyrody. Sfery natury i cywilizacji, miasta i wsi ciekawie się przenikają. Daje to o sobie znać choćby w porównaniach („miasto jeszcze ospałe jak obora”, „ciężarówka z przyczepą pełznie przez mgłę – / to olbrzymi cień larwy ważki / który porusza się w szlamie na dnie jeziora”) czy w charakterystycznych metaforach: „Gdzieś w pobliżu osiedla / leży od miesiąca zapomniana gazeta pełna wydarzeń. / Starzeje się nocami i dniami w deszczu i słońcu / stając się sadzonką, głową kapusty, zjednując się z ziemią. / Tak jak wspomnienie z wolna przemienia się w ciebie samego”. U szwedzkiego poety kolumny w katedrze „wznoszą się jak dziwne drzewa: / całkiem bez korzeni (tylko wspólna posadzka) i bez korony / (tylko wspólny strop)”. Interesują go peryferie (to tytuł jednego z wierszy), ta strefa przejściowa między miastem a wsią, niepokojące miejsca o niejasnym statusie, które „wciąż się rozrastają. / Niczym to, co kupiono za Judaszowe srebrniki: «Pole Garncarza na grzebanie cudzoziemców»”.
Jest uderzające, że w całej tej poezji nie znajdziemy śladów publicystyki, hołdowania żadnym ideologiom, przegadania. Tranströmer jest zupełnie wolny od pokusy moralizatorstwa, ulegania zbiorowym emocjom, wypowiadania się w jakiejkolwiek „słusznej sprawie”, występowania w roli autorytetu. Mówi oszczędnym językiem obrazów, potwierdzonych indywidualnym przeżyciem i obserwacją, a elementy abstrakcji tak splata z konkretem, że stają się wiarygodne i żywe, jak w linijkach z wiersza otwierającego książkę: „W pierwszych godzinach dnia świadomość może ogarnąć świat / jak dłoń chwytająca ogrzany słońcem kamień”. Rzadko zdarza się poezja tak czysta, co nie znaczy: sterylna i nudna. Po prostu Tranströmer świetnie zna narzędzia swojej sztuki i ma odwagę im zaufać. W jednej z próz poetyckich pisze: „Odżywa wspomnienie z Afryki: wybrzeże Chari, mnóstwo łodzi, przyjazna atmosfera, granatowoczarni ludzie z trzema równoległymi bliznami na każdym policzku (plemię SARA). Zapraszają mnie na łódkę – ciemne drewniane czółno. Jest dziwnie rozchybotane, nawet kiedy przykucam. Sztuka balansowania. Jeśli serce jest po prawej stronie, trzeba skłonić głowę nieco w prawo. Puste kieszenie, żadnych gwałtownych gestów, retorykę lepiej zostawić na brzegu. Właśnie, retoryka jest tu nie do pomyślenia. Czółno sunie po wodzie”. Także w poezji Tranströmera nie ma gwałtownych gestów, zbędnego bagażu, retoryki. Jest za to człowiek, który czuje bicie własnego serca, uważny, skupiony, szukający chwiejnej równowagi. Wiersz to czółno, gotowe w każdej chwili się wywrócić – a jednak, jeśli się go nie przeciąży, będzie niezastąpionym wehikułem.
Niezastąpionym, bo, zostawiając na brzegu wszelkie ozdobniki, naddatki, można ukazać w sposób esencjonalny ludzkie przygody i dramaty. U Tranströmera to, co ważne, przydarza się w niepozornych okolicznościach, ni stąd, ni zowąd, bez zapowiedzi. Doświadczenia graniczne, niosące ze sobą absolutną samotność, a czasami grozę, nie potrzebują fajerwerków ani dekoracji. Wystarczy poślizg samochodu w nocy na oblodzonej jezdni i moment oczekiwania na śmierć, której się w końcu jakimś cudem uniknęło. Wystarczy w trakcie przeprowadzki znaleźć się w mieszkaniu, w którym przeżyło się większość życia, stanąć w „skorupce pokoju”, z którego wyniesiono już sprzęty: „Puste mieszkanie to wielka luneta, skierowana w niebo”. Wystarczy zasnąć w zaparkowanym na poboczu samochodzie tak mocno, że po przebudzeniu nie poznaje się samego siebie. Chyba każdy doświadczył kiedyś całkowitego, wpędzającego w popłoch zagubienia tuż po ocknięciu się z wyjątkowo twardego snu. „Gdzie jestem? Kim jestem? Jestem czymś, co budzi się na tylnym siedzeniu, szamocze się w popłochu jak kot w worku. Kto? / Wreszcie moje życie powraca. Moje imię przychodzi jak anioł. (…) / Lecz nie da się zapomnieć tej piętnastosekundowej walki w piekle zapomnienia, kilka metrów od szosy, gdzie samochody suną z zapalonymi światłami.”
Pojawiają się też w wierszach Tranströmera iskierki humoru. Najczęściej wtedy, gdy mowa o zwierzętach: „W chwili pełnego skupienia udało mi się schwytać kurę. Dziwne, gdy tak trzymałem ją w garści, wydawała mi się niezupełnie żywa: sztywna, sucha – stary, przybrany piórami, biały kapelusik, wywrzaskujący prawdy z 1912 roku”. Albo: „Kur rogacz. Ryba, która jest ropuchą, a chciała być motylem, co udało się jej w jednej trzeciej”. Meduzy w zatoce „dryfują jak kwiaty po morskim pochówku, a kiedy wyjąć je z wody, tracą kształt jak nieopisana prawda wyłowiona z ciszy i sformułowana w martwą galaretę”.
Jest to poezja sensualna, chłonąca widoki i dźwięki (które, niesłychanie różnorodne i precyzyjnie opisywane, mają dla czułego na muzykę Tranströmera pierwszorzędne znaczenie). Bohater tych wierszy to zarazem outsider, ktoś, kto wśród śpieszącego tłumu „niewidoczny tkwi w miejscu”, jak i człowiek żywo uczestniczący w świecie, powiązany z nim nitkami pracy, podróży, miłości, przyjaźni. Jego osobność nie jest pozą, tylko niezbywalną potrzebą, o której mówi poruszająco skromnie: „Muszę pobyć sam / dziesięć minut rano / i dziesięć wieczorem. / – Bez programu”. Te dziesięć minut bycia samemu, z dala od cudzych oczu, to wolność. Z niej wyrastają wiersze Tranströmera. Bo, jak czytamy w prozie poetyckiej „Funchal”: „Czerpiemy siłę z nich [innych ludzi – KD], ale i z siebie samych. Z tego, co jest w nas, a czego drugi nie widzi. Z tego, co może spotkać tylko siebie. Najgłębszy paradoks, kwiat w garażu, iluminator w dobry mrok. Napój musujący w pustych kieliszkach. Głośnik nadający ciszę. Ścieżka, co zarasta za każdym krokiem. Książka, którą można czytać tylko po ciemku”.
Poezję szwedzkiego noblisty bardzo trudno analizować, omawiać, znaleźć dla niej odpowiednią interpretacyjną formułę. Ktoś, kto się na to porywa, jest, mam wrażenie, jak ten krytyk-trzmiel, o którym pisał Herbert. Niezgrabny trzmiel nurkuje w wierszu-kwiecie, a nie mogąc się dostać do korzeni, wylatuje z głośnym buczeniem, usmarowany żółtym pyłkiem. Tak dzieje się przy próbie znalezienia klucza do delikatnych, nieuchwytnych, a przecież mocno obecnych wierszy Tranströmera. Może najlepsza w tej sytuacji jest powściągliwość i prostota, którą szczęśliwie wykazała się Komisja Noblowska, uzasadniając przyznanie nagrody Tranströmerowi jednym zdaniem: „jego skondensowane, przejrzyste obrazy dają nam świeży wgląd w rzeczywistość”.
Książka:
Tomas Tranströmer, „Wiersze i proza 1954–2004”, przeł. L. Neuger i M. Wasilewska-Chmura, Wydawnictwo a5, Kraków 2012.
* Krystyna Dąbrowska, poetka i tłumaczka poezji anglojęzycznej. Autorka tomu wierszy „Biuro podróży” (2006). Mieszka w Warszawie.
„Kultura Liberalna” nr 189 (34/2012) z 21 sierpnia 2012 r.