Z Andrzejem Skworzem, redaktorem naczelnym miesięcznika „Press”, patronującego nagrodom Dziennikarza Roku, Grand Press oraz Grand Press Photo, rozmawia Ewa Serzysko.

Ewa Serzysko: W zeszłym roku miesięcznik „Press” obchodził swoje piętnastolecie. Jak zmieniły się media i dziennikarstwo w Polsce w ciągu tych kilkunastu lat?

Andrzej Skworz: Podzieliłbym ten czas na dwa okresy, rozgraniczone przełomem lat 2002–2003: aferą Rywina i pojawieniem się na rynku „Faktu”. W pierwszym okresie – od początku lat 90. – uczyliśmy się standardów, jako dziennikarze poznawaliśmy zasady rządzące wolnymi mediami. To był czas, kiedy z wielką łatwością rodziły się nowe media, a dziennikarze byli ciekawi, jak ten zawód wykonywać zgodnie z wymogami warsztatowymi i etycznymi. Potem, po roku 2003, działalność mediów nabrała wymiaru przede wszystkim finansowego, mniejsze znaczenie zaczęły mieć prawidła zawodowe i etos. Dziennikarze zaczęli się dzielić politycznie, czego apogeum osiągnęliśmy za rządów PiS. Dziś, w obliczu kryzysu ekonomicznego i kryzysu mediów (związanego z internetem), dziennikarze – poznawszy już zasady – częściej zastanawiają się, jak je omijać i łamać, a nie pozytywnie stosować.

Do jakich reguł mieliby się oni odwoływać? Po 1989 roku środowisko dziennikarskie całkowicie się zmieniło. Pojawiło się nowe pokolenie młodych, całkiem niedoświadczonych dziennikarzy. Były redaktor naczelny „Dziennika”, Robert Krasowski, który wtedy zaczynał karierę, na jednym ze spotkań opowiadał nam jak niemal z marszu wysłano go wówczas jako korespondenta do Sejmu.

Rzeczywiście, nagle z zawodu wyparowali ci, którzy wiedzieli co i jak robić. Zabrakło nauczycieli zawodu, do pracy przyjmowano młodych, nieskażonych dziennikarstwem komunistycznym, ale i wiedzą o zawodzie. Sądziliśmy, często niesłusznie, że odbiorcy nie będą chcieli czytać reżimowych publicystów, a większość z nich rzeczywiście nie odnalazła się w nowych realiach i sama odeszła. Ja w tym czasie pracowałem w poznańskim tygodniku „Obserwator Wielkopolski”, który wyszedł z podziemia i miał zamiar wygrać z postkomunistycznym „Wprost”. Nasze pismo szybko padło. Chęci mieliśmy dużo, umiejętności zaś dramatycznie mało. Standardy pracy dziennikarskiej, tak jak wszystko w wolnej Polsce, właściwie wykuwały się same.

Z czasem dziennikarze także musieli nauczyć się lawirować między politykami różnych opcji i reklamodawcami. A może raczej postanowili się im poddać?

W ciągu minionych dwóch dekad nacisk polityków na media malał, ale rosła presja reklamodawców. Wolny rynek mediów, oprócz koncesjonowanych i elektronicznych, stopniowo uniezależniał dziennikarzy od wpływu polityków. W mediach publicznych ich wpływ jest właściwie niezmienny. Bo media silniej niż do niezależności ciągnie do pieniędzy. W sytuacji, gdy coraz mniejsze kwoty pochodzą od odbiorców, rośnie znaczenie reklamy. Stąd te teksty, które w wydawnictwach nazywa się PR-kami, powstałe na potrzeby firm, które albo reklamują się obok, albo wprost płacą za pozytywne artykuły na swój temat. Są i programy telewizyjne i radiowe, których jedynym sensem istnienia jest product placement. Pod wpływem nacisku reklamodawców biedniejący wydawcy i nadawcy łamali kręgosłupy swoich dziennikarzy, zgadzali się na pozamerytoryczne sugestie, więc zawodowe standardy się posypały. Jeszcze dziesięć lat temu media w Polsce były silniejsze, mogły odmawiać. Dziś nawet największe godzą się na pozamerytoryczne ingerencje w treść. Nie wiem nawet czy czytelnikom to przeszkadza. Spytałem kiedyś młodego człowieka, dlaczego czyta reklamę, która udaje tekst dziennikarski. Odparł, że… jest ciekawy.

Patrząc z tej perspektywy, podział na media prawicowe i lewicowe jest mniejszym problemem dla naszego środowiska. Choć przestrzegam przed dniem, w którym opinia publiczna uzna, że podział łupów politycznych w mediach publicznych jest dobrym rozwiązaniem, które należy prawnie usankcjonować. Ten włoski model politycznego zawłaszczania mediów jest dowodem porażki, a nie realistycznego, zdrowego kompromisu. Gdy w jednym kanale telewizyjnym słyszymy kłamstwa lewicy, a w drugim prawicy, nie oznacza to, że jesteśmy bliżej prawdy, która podobno leży po środku.

Skupiamy się na mediach opiniotwórczych i publicystyce, a media to przecież nie tylko pole starcia idei, walki politycznej czy domena wolności słowa. Dziś to najczęściej walka o słupki oglądalności – to widać i po głównych wydaniach serwisów informacyjnych, i po ramówkach poszczególnych stacji, nie tylko telewizyjnych, ale i radiowych.

Szczególnie cierpią na tym media publiczne – w których nikt nie ma prawa oglądać się na bożka oglądalności. W normalnej sytuacji o pracy w TVP powinni marzyć najbardziej doświadczeni publicyści i najlepsi dziennikarze śledczy. A u nas jest na odwrót. Tymczasem bez mediów, w których rządzi nie oglądalność, ale niezależność i dobre dziennikarstwo debata demokratyczna obumiera. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że funkcje medium publicznego – podawanie szybkiej, rzetelnej informacji, dobra publicystyka i dziennikarstwo śledcze – stały się domeną kanałów ITI. To stamtąd przez kilka lat wywodzili się Dziennikarze Roku. Szli do pracy w ITI, bo nikt inny nie był nimi zainteresowany.

Jeśli „prawdziwość” mediów publicznych mierzyć potrzebami publiczności, to rzeczywiście TVN zaspokaja je chyba najdoskonalej. Choć waham się przed uznaniem śledzenia „serialu” o Madzi z Sosnowca czy każdego szczegółu afery Amber Gold za realną potrzebę polskich odbiorców. Wchodzimy tu w kwestię kreowania potrzeb przez media, a także braku edukacji medialnej, czyli świadomości odbioru przekazów medialnych.

Media, aby oglądalność była większa, muszą obniżać swój poziom i – z naszej perspektywy – robić coraz gorszy program. Popularna telewizja jest zrobiona dla ludzi w wieku 16–49 lat. A co łączy szesnastolatka ze wsi z czterdziestodziewięciolatkiem z miasta? Nic, poza jakimś serialem, „Mam talent” czy gwiazdami tańczącymi na lodzie. Większość stacji ogólnopolskich robi się więc „dla nikogo”.

A co do serialu o Madzi czy Amber Gold: w pewnym momencie TVN24 i cały ITI zachorował na manię wielkości, która przedtem była udziałem ludzi Agory. Sukces rodzi niezwykłe ciśnienie, a TVN24 przebił w oglądalności nawet amerykańskie CNN, mimo że tamtejszy rynek jest nieporównywalnie większy. Ten kanał od dawna nie jest już niszowy, więc musi walczyć nie o wyrobionego, ale o każdego widza. Stąd gonitwa za emocjami, pseudonewsami, które rozdmuchiwane są do ogólnokrajowych rozmiarów. Stacja stała się zakładniczką własnego sukcesu. Dobre wyniki biznesowe trzeba okupić większą tabloidyzacją, debatę zastępują pyskówki polityków.

Tylko czy szeroka publiczność tej poważnej, merytorycznej debaty potrzebuje? Na pewno, gdyby odbiorcy sobie tego życzyli, mogliby zagłosować nogami – skoro od publicystyki wymagamy więcej, to równie dobrze możemy przestać czytać działy opinii i nie włączać telewizorów, bo nie ma czego w nich szukać. Jak wykształcić odbiorcę, który nie zadowoli się tabloidowym newsem czy manipulującą, a przy tym i nudną opinią?

To niebywałe, jak małą wiedzę o funkcjonowaniu mediów mają młodzi ludzie. Nawet studenci dziennikarstwa mają o nich blade pojęcie. Jeśli nie zaczniemy prowadzić edukacji medialnej już w szkole średniej, będą nam rosły kolejne pokolenia podatne na polityczną i reklamową propagandę. To jeden z największych cywilizacyjnych błędów, jakie popełnia nasza szkoła – uczymy informatyki, ale nie uczymy zasad korzystania z internetu. Nie uczymy oceny źródeł informacji, ważenia argumentów, sposobów na unikanie bycia manipulowanym.

Czy jednak coraz większa aktywność dziennikarzy obywatelskich, którym internet dał niespotykaną dotąd możliwość ekspresji, nie świadczy o czymś przeciwnym?

Internet jest tylko narzędziem. Pośrednicy w postaci zawodowych dziennikarzy zawsze będą potrzebni.

A dziennikarz obywatelski dobrym pośrednikiem nie jest?

Nie, zresztą w żadnym zawodzie miłośnicy jakiejś aktywności nie wygrają z zawodowcami. Czemu miałoby tak być z dziennikarstwem? Dziennikarz obywatelski nie zada niewygodnego pytania politykowi, nie przyprze go do muru, bo najzwyczajniej w świecie nie ma nawet do niego dostępu. Słynne coroczne ustawki premiera z blogerami musiałby się odbywać codziennie, by blogerzy stali się źródłem politycznych newsów. Tomasz Wróblewski – redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” – twierdzi, że jesteśmy ostatnim pokoleniem dziennikarzy, którzy większość swojego zawodowego życia przepracowali w redakcjach; następne pokolenie już nie będzie miało tej szansy. Po nas podobno będą blogerzy, specjaliści w swoich zawodach, którzy jednocześnie, hobbystycznie będą pisać do internetu. Wszystkiego najlepszego! Światowej sławy fotoreporter zadał kiedyś takie pytanie: czy jeśli popsuje się nam samochód, lepiej pojechać z nim do mechanika profesjonalnego czy obywatelskiego?

Ten drugi z pewnością byłby tańszy. Dziennikarz obywatelski może czegoś nie doczyta, o czymś nigdy się nie dowie, zrobi kilkanaście literówek w jednym tekście, ale nie będzie generował kosztów w redakcji. „Profesjonalne” media i „profesjonalni” dziennikarze coraz częściej popełniają te same błędy i – jak pan mówił – świadomie łamią standardy. Czy nie lepiej zdać się na dziennikarzy obywatelskich i przestać oszukiwać odbiorców, a przy tym zaoszczędzić?

To się po prostu nie sprawdzi. Ja twierdzę, że zawsze będziemy potrzebowali dziennikarzy. Śmieszą mnie wypowiedzi tych, którzy twierdzą, że nie potrzebują mediów, bo ważne informacje zawsze same do nich dotrą przez Facebook lub Twitter. Chyba pod warunkiem, że masz tylu dziennikarzy wśród znajomych, co ja. Ale nawet oni ćwierkają najczęściej o podróżach, jedzeniu i kotkach. Wielkie debaty zawsze będą zapośredniczone przez media. Pytanie tylko, jaki model biznesowy zdoła utrzymać dziennikarzy w redakcjach. Kiedy rozmawiam z młodymi, którzy nie wyobrażają sobie, żeby płacić za media, to zastanawiam się, skąd oni chcą mieć dobrą informację? To zaskakujące, ale nawet sami dziennikarze nie chcą płacić za dostęp do ekskluzywnych treści.

Podsumowując, dziennikarze powinni pośredniczyć między rzeczywistością a odbiorcą. Ale czy powinni też kontrolować uczestników życia publicznego, czyli pozostać „czwartą władzą”?

To jest główne zadanie dziennikarzy, po to ich, jako społeczeństwo, wynajmujemy. Sensem dziennikarstwa jest przypominanie, że wszyscy, którzy mają w ręku władzę – od nieformalnej władzy domowej począwszy, przez władzę w firmach, aż do władzy samorządowej i państwowej – zgodnie ze standardami demokracji powinni być kontrolowani. Dziennikarz bywa sumieniem społeczeństwa, ale powinien być również sumieniem dla samego siebie.

* Andrzej Skworz, redaktor naczelny miesięcznika „Press”.

** Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 190 (35/2012) z 28 sierpnia 2012 r.