Sukces to jednak niewielki, ponieważ znów okazało się, że to gospodarka, a nie polityka zagraniczna była, jest i będzie w tej kampanii najważniejsza. I tak, choć teoretycznie rozmowa poświęcona była kwestiom międzynarodowym, próżno w niej szukać konkretnych deklaracji na temat najbliższych planów amerykańskiej dyplomacji.

Mitt Romney, który w polityce zagranicznej nie ma właściwie żadnego doświadczenia i który we wszystkich sondażach dotyczących tej dziedziny wypada gorzej od obecnego prezydenta, miał przed poniedziałkowym spotkaniem trzy cele: zaprezentować się jako twardy, ale rozsądny polityk zdolny reprezentować Stany Zjednoczone na zewnątrz; odciąć się od fatalnego dziedzictwa George’a Busha oraz, gdziekolwiek to możliwe, ściągać dyskusje na tematy, w których czuje się pewniej i jest postrzegany lepiej, czyli na gospodarkę. W żadnym z tych obszarów nie odniósł spektakularnego sukcesu, ale też w odróżnieniu od pamiętnej wyprawy do Polski, Izraela i Wielkiej Brytanii, nie powiedział niczego kompromitującego.

Zadaniem Obamy z kolei – dodajmy nieporównanie łatwiejszym – było obnażyć brak doświadczenia swojego rywala, wytykając mu najpoważniejsze wpadki, przestarzałą, zimnowojenną retorykę oraz niezliczone poglądowe wolty.

Obaj politycy nie byli już tak agresywni jak podczas drugiego spotkania i 56 milionów widzów przed telewizorami (10 milionów mniej niż podczas ostatniej debaty) obejrzało ledwie kilka retorycznych potyczek. Romney zaatakował jako pierwszy, wytykając marne efekty prezydenckiej polityki na Bliskim Wschodzie – brak kontroli nad sytuacją w Libii, Egipcie i innych krajach regionu, które ledwie kilka miesięcy po Arabskiej Wiośnie padają łupem radykalnych organizacji islamskich, ochłodzenie relacji z Izraelem oraz rzekomą bierność w sprawie nuklearnych planów Iranu. „Jesteśmy cztery lata bliżej Iranu wyposażonego w broń jądrową” – powtarzał wielokrotnie kandydat Partii Republikańskiej.

Obama wyraził uznanie dla uwagi, jaką Romney przywiązuje do Iranu i zagrożenia terrorystycznego, ale jednocześnie przypomniał, że jeszcze kilka miesięcy temu były gubernator za największe zagrożenie geopolityczne dla USA uznał… Rosję. „Zimna wojna skończyła się 20 lat temu – atakował Obama – tymczasem pan, Panie Gubernatorze, w polityce zagranicznej chce powrotu do lat 80., tak jak w polityce społecznej chce Pan powrotu do lat 50., a w polityce gospodarczej do lat 20.”.

Romney odpowiedział przytykiem do słynnej, podsłuchanej przez kamery rozmowy Obamy z ówczesnym prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem, kiedy to prezydent USA prosił, by Władimirowi Putinowi przekazać, że po wyborach rząd Stanów Zjednoczonych będzie „bardziej elastyczny”. „Nie mam zamiaru patrzeć na Rosję czy pana Putina przez różowe okulary. A już na pewno nie powiem mu, że po wyborach będziemy bardziej elastyczni. Po wyborach będziemy bardziej stanowczy” – zapowiedział.

Znacznie gorzej zakończył się dla Romneya atak na plany ograniczenia wydatków zbrojeniowych ogłoszone przez obecną administrację. Kandydat Republikanów, który – choć przez nikogo oficjalnie nie proszony – już zapowiedział, że podniesie nakłady na armię do 4 procent PKB rocznie, zarzucił Obamie, że pod jego rządami amerykańska marynarka ma dziś mniej statków niż w 1917 roku. „Cóż, Gubernatorze, mamy również mniej koni i bagnetów, a to dlatego że zmienił się charakter naszej armii” – odpowiedział prezydent, po czym teatralnie i protekcjonalnym tonem kontynuował – „Mamy coś, co nazywamy lotniskowcami, mogą na nich lądować samoloty. Mamy również okręty, które potrafią pływać pod wodą, to atomowe łodzie podwodne. To nie jest gra w statki, w której wygrywa ten, kto ma ich więcej. Liczą się nasze zdolności bojowe”. Ta odpowiedź, szybko została uznana przez media za puentę wieczoru i już jest przytaczana w niezliczonych relacjach z debaty jako jej kluczowy moment. Trudno się zresztą dziwić, że media wybrały ten właśnie moment – wielu innych jasnych punktów w tej debacie nie było.

Pozostałą część rozmowy zdominowała polityka wobec Iranu i relacje z Izraelem. Romney wielokrotnie atakował Obamę za zbyt miękkie podejście do Teheranu oraz bierność w sprawie Syrii, ale pytany o to, czy jako prezydent wysłałby do tych krajów amerykańskich żołnierzy zdecydowanie zaprzeczył. Co zatem zrobiłby jako prezydent? „Moja strategia jest całkiem prosta i chodzi w niej o dorwanie złych gości (bad guys)”, mówił Romney w iście Bushowskim stylu, by zaraz potem zwrócić uwagę na potrzebę budowania w krajach arabskich… społeczeństwa obywatelskiego.

Jedenaście lat od rozpoczęcia interwencji w Afganistanie, w dobie kryzysu finansowego, wciąż wysokiego bezrobocia i deficytu budżetowego kolejna wojna to ostatnia rzecz, jakiej pragnie większość Amerykanów i to niezależnie od przynależności partyjnej. Romney i jego sztab doradców – w znacznej mierze złożony z ludzi odpowiedzialnych za politykę zagraniczną Georga Busha – najwyraźniej ma kłopoty, by się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć.

Przypierany do muru Romney uciekał więc w tematy gospodarcze przekonując, że warunkiem dobrej i skutecznej polityki zagranicznej jest poprawa kondycji gospodarczej samych Stanów Zjednoczonych. „Ameryka musi odgrywać w świecie rolę lidera, ale by tak się stało, musimy wzmocnić naszą gospodarkę tu, na miejscu”, twierdził i po raz kolejny przystępował do omówienia swojego planu naprawy finansów publicznych i zmniejszania deficytu budżetowego. Obama, wiedząc że dla Amerykanów to właśnie gospodarka ma największe znaczenie, na tę zmianę tematu chętnie się godził i tradycyjnie zarzucał konkurentowi, że jego reformy przyniosą korzyści wyłącznie najbogatszym, zaś ich koszty kandydat Republikanów pokryje sięgając do kieszeni zwykłych Amerykanów.

Te wystąpienia obaj politycy jeszcze kilkukrotnie przerywali rytualnymi zapowiedziami twardej polityki wobec Iranu i Chin, pomocy Syryjczykom oraz gotowości wypełnienia swoich sojuszniczych zobowiązań wobec Izraela, ale poza tym niczego konkretnego i niczego nowego o amerykańskiej polityce zagranicznej Amerykanie się nie dowiedzieli. Ale też chyba specjalnie ich ona nie interesuje.