Obama nie wygra, ale proszę się nie martwić – Romney przegra
O amerykańskich wyborach prezydenckich, przyszłości Tea Party i wyjątkowości Mitta Romneya z politologiem Benjaminem Barberem rozmawia Łukasz Pawłowski.
Łukasz Pawłowski: Pańskie poglądy polityczne są powszechnie znane. Zakładam zatem, że nie ma pan kłopotu z wyborem kandydata w nadchodzących wyborach?
Benjamin Barber: Jakie są moje poglądy?
Liberalno-lewicowe…
To prawda, ale czy to automatycznie oznacza, że jestem za Obamą? Czy będę na niego głosował? Tak. Czy uważam go za polityka liberalnego i lewicowego? Nie. Czy jestem jego gorącym zwolennikiem? Nie.
A był pan cztery lata temu?
Nie.
Dlaczego?
Dlatego, że jego działalność przed 2008 rokiem jasno wskazywała, jakie są jego poglądy. Każdy, kto poświęcił trochę czasu, by to sprawdzić, wie, że senator Obama to nie kto inny, jak rynkowy centrysta, który nigdy nie zdobędzie się na otwartą konfrontację z Wall Street i nie zmieni poważnie amerykańskiej polityki. To wykształcony na Harvardzie technokrata, a nie postępowy liberał.
Mimo to, podobnie jak inni rozczarowani rządami Baracka Obamy, nawet nie rozważa pan głosowania na Partię Republikańską. Dlaczego, pana zdaniem, przestała to być realna alternatywa nawet dla tych, którzy czują się zawiedzeni polityką urzędującego prezydenta?
Dlatego, że Partia Republikańska została całkowicie zdominowana przez radykałów z Tea Party, którzy odrzucają możliwość zawierania kompromisów i nawet nie mają zamiaru rozmawiać ze swoimi przeciwnikami politycznymi.
Jaki los czeka tę frakcję, jeśli Mitt Romney i Paul Ryan przegrają wybory?
Wszystko wskazuje, że przegrają, ale nawet pomijając ten fakt, sądzę, że Tea Party jest skończona, ponieważ w sensie demograficznym to ugrupowanie przeszłości. Powodem ich gniewu i radykalizmu jest to, że są uosobieniem przemijającej Ameryki – tej białej, protestanckiej, biednej i mieszkającej z dala od dużych miast. Nowa Ameryka jest przede wszystkim miejska, zróżnicowana etnicznie i wielowyznaniowa. Tym zmianom nie da się zaradzić, chociaż republikanie zdają się tego nie dostrzegać. Wystarczy spojrzeć na konwencje krajowe obu partii, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo demokraci różnią się obecnie od republikanów. Nieważne, co mówiono w poszczególnych wystąpieniach, popatrzmy raczej na widownię. Podczas konwencji republikańskiej, by pokazać, że partię popierają nie tylko biali, musiano specjalnie dobierać osoby wygłaszające przemówienia, ponieważ ludzi o innym niż biały kolorze skóry było wśród delegatów za mało. Z kolei na konwencji demokratycznej około połowę lub jedną trzecią delegatów stanowili tacy właśnie ludzie. Oto prawdziwy obraz współczesnej Ameryki.
Czy to znaczy, że w przyszłości republikańscy politycy będą musieli powrócić do politycznego centrum?
Jak najbardziej. Jeśli republikanie dalej będą się trzymali radykalnych poglądów politycznych, reprezentowanych przez zanikającą grupę społeczną – w tym przypadku Tea Party – będą coraz bardziej marginalizowani. Żadna mniejszość etniczna na nich nie zagłosuje, seksualna zresztą też nie.
Konserwatywnych homoseksualistów nie brakuje…
To prawda. Wielu homoseksualistów to ludzie zamożni i konserwatywni, którzy w przeszłości głosowali na republikanów. Dziś już tego nie robią, a przynajmniej nie w tych wyborach, ponieważ republikanie wypowiedzieli mniejszościom seksualnym wojnę. To samo dotyczy Latynosów. Partia Republikańska w tej grupie wyborców zdobywała zazwyczaj około 40-45 proc. głosów. Latynosi to często kulturowi konserwatyści, zazwyczaj są bardzo religijni, a wielu, szczególnie imigranci z Kuby, podziela tradycyjną amerykańską wiarę w niezależną przedsiębiorczość i ograniczoną rolę rządu. Mimo to, inspirowani przez radykałów we własnych szeregach, republikanie zapowiedzieli walkę z imigracją, na czym ucierpią przede wszystkim Latynosi. Podczas jednej z debat prawyborczych Romney powiedział, że jako prezydent zmusi nielegalnych imigrantów do „samodeportacji”. Czy pana zdaniem po takim stwierdzeniu społeczności latynoskie oddadzą na niego głos? Aby wygrać w wyborach ogólnokrajowych, trzeba zdobyć poparcie poza własnym twardym elektoratem. Ze względu na presję ze strony prawicowych ekstremistów republikanie zwyczajnie nie mogą tego zrobić.
Jeśli wszystko, co pan mówi, byłoby prawdą, Obama powinien mieć nad Romneyem zdecydowaną przewagę, i to na długo przed wyborami. Tymczasem tuż przed 6 listopada jego zwycięstwo wydaje się bardzo niepewne.
To dlatego, że wielu ludzi z wymienionych przeze mnie grup społecznych nie głosuje. Gdyby wszystkie te osoby poszły do lokali wyborczych, Romney nie miałby żadnych szans. Elektorat Obamy nie jest tak zdyscyplinowany, jak twardy elektorat republikanów.
Czy w takim razie Obama wygra?
Nie, nie wygra, ale proszę się nie martwić – Romney przegra. Obama nie cieszy się masowym poparciem, ale poglądy republikanów stały się po prostu tak niedorzeczne, że dopóki nie oprzytomnieją oni i nie zawalczą o niezdecydowanych, centrowych wyborców, nigdy nie zwyciężą. Ta partia tak daleko wyszła poza sferę tradycyjnej walki politycznej, że w konsekwencji nie tylko Romney przegra, ale i republikanie prawdopodobnie nie odzyskają senatu, a mogą nawet stracić większość w Izbie Reprezentantów.
Podczas debat prezydenckich Romney zdawał się stosować do pańskich wskazówek. Przedstawiał się jako kandydat o umiarkowanych poglądach, umiejący pogodzić obie strony. Czy pana zdaniem był przekonujący?
Podczas debat Romney starał się mówić rozsądnie i klarownie, a jednocześnie agresywnie i z pasją. Nie ulega wątpliwości, że odniósł zwycięstwo w pierwszej debacie, podczas której prezydent sprawiał wrażenie niezainteresowanego czy nawet zirytowanego, tak jakby marzył o tym, aby być gdzieś indziej. Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że wypowiedzi Romneya nie miały nic wspólnego z rzeczywistością i jego prawdziwymi intencjami – po prostu zmyślał stosownie do sytuacji. Bronił swoich decyzji podjętych podczas sprawowania urzędu gubernatora Massachusetts, gdzie musiał współpracować z demokratami, przedstawiał się jako obrońca klasy średniej, a jednocześnie dystansował się od planów radykalnych cięć wydatków socjalnych postulowanych przez swojego kandydata na wiceprezydenta, Paula Ryana.
Czy ogromny majątek Romneya również niekorzystnie wpływał na jego szanse wyborcze?
Mieliśmy już zarówno wielu kandydatów na prezydenta, jak i samych prezydentów, którzy pochodzili z zamożnych rodzin. Franklin Roosevelt i członkowie rodziny Kennedy to bardzo dobre przykłady. Różnica polega jednak na tym, że ci politycy w pewnym sensie byli postrzegani jako zdrajcy swojej klasy, ponieważ reprezentowali interesy klasy średniej i biednych. Romney to pierwszy bogaty kandydat w historii, który otwarcie walczy o interesy przede wszystkim swojego własnego środowiska.
* Benjamin Barber, profesor politologii na City University of New York, prezes i założyciel The Interdependence Movement, autor kilkunastu książek, m.in. „Strong Democracy”, „Dżihad kontra McŚwiat” oraz „Skonsumowani”. Jego najnowsza książka „If Mayors Ruled the World” zostanie wydana w 2013 roku nakładem Yale University Press.
** Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW, obecnie academic visitor na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Oksfordzkiego.
„Kultura Liberalna” nr 200 (45/2012) z 6 listopada 2012 r.