Romney jak Obama, Obama jak Bush

Amerykańska dziennikarka i pisarka, Anne Applebaum, w rozmowie z „Kulturą Liberalną” opowiada o polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych, różnicach między Barackiem Obamą i Mittem Romneyem oraz ograniczeniach władzy prezydenckiej.

Łukasz Pawłowski: Jak zmieniłaby się amerykańska polityka zagraniczna, gdyby Mitt Romney został wybrany na prezydenta? 

Anne Applebaum: Trudność w osądzeniu Romneya polega na tym, że nawet pod koniec kampanii nie wiemy właściwie, jaka byłaby jego polityka zagraniczna. Romney kilkukrotnie zmieniał swoich doradców, a ci pracujący przy jego kampanii mają inne poglądy od tych, których wybrał do tzw. transition team, czyli zespołu, który pomagałby mu bezpośrednio przy ewentualnym przejęciu władzy. Poza tym Romney na różnych etapach kampanii posługiwał się różnym językiem. Niekiedy prezentuje się jako polityczny jastrząb i głośno zarzuca Obamie brak bardziej zdecydowanych działań. Ale gdy podczas jednej z debat prezydenckich zapytano go o konkretne decyzje, jakie podjąłby jako prezydent, okazało się, że niewiele różni się od Obamy. Gdyby został wybrany, spodziewałabym się raczej zmiany retoryki, ale niewiele więcej.

Twierdzi pani, że różnice między propozycjami obu kandydatów mają charakter wyłącznie językowy? 

Proszę pamiętać, że każdy amerykański prezydent jest w swoich działaniach bardzo ograniczony – dotyczy to zwłaszcza polityki zagranicznej – przez okoliczności, budżet i wcześniej zawarte zobowiązania. Ludzie tak bardzo koncentrują się na rywalizacji w wyborach prezydenckich, ponieważ jest bardziej ekscytująca i łatwiej śledzić jej przebieg niż choćby wyborów do Kongresu. O wyborach prezydenckich mówi się więc tak, jakby naprawdę miały znaczenie. Tymczasem amerykańska polityka zagraniczna z Romneyem jako prezydentem niekoniecznie różniłaby się znacząco od tej prowadzonej obecnie.

Cóż, widzę przynajmniej dwa powody, dla których mogłaby się znacząco różnić. Po pierwsze, Romney obiecał zwiększyć wydatki na armię do 4 proc. PKB, co może mieć istotne konsekwencje dla amerykańskiego zaangażowania w innych krajach.

Tak, ale Romney nie ma na to pieniędzy, więc nie będzie mógł zrealizować swoich zapowiedzi. To tylko słowa.

Przejdźmy zatem do drugiej głównej różnicy. W analizach amerykańskiej polityki zagranicznej często mówi się, że administracja Obamy w ciągu ostatnich czterech lat próbowała wycofać się z Bliskiego Wschodu i zwiększyć swoje zaangażowanie na Dalekim Wschodzie. Sekretarz Clinton wielokrotnie odwiedzała ten rejon, starając się doprowadzić do utworzenia koalicji składającej się z takich krajów, jak Japonia, Tajlandia i Indonezja, która otoczyłaby Chiny i zrównoważyła chińskie wpływy w tej części świata. Administracja Mitta Romneya mogłaby te starania zniweczyć, gdyby zdecydowała się ponownie skoncentrować na Bliskim Wschodzie.

Czy pan uważa, że Stany Zjednoczone naprawdę wydostały się z Bliskiego Wschodu?

Oczywiście, że nie, ale prowadząc politykę zagraniczną, prezydent może rozmaicie rozkładać akcenty, co z kolei ma niekiedy bardzo poważne konsekwencje.

Nie sądzę, żeby prezydent miał pod tym względem duże pole manewru. Niezależnie od osoby prezydenta musimy honorować raz złożone deklaracje. Gdyby Romney został wybrany, w momencie objęcia przez niego urzędu wojska amerykańskie wciąż byłyby w Afganistanie, w Iraku czekałyby na nas poważne zobowiązania, należałoby również pokierować bliskimi, ale trudnymi relacjami z Izraelem, Arabią Saudyjską i innymi krajami. To wszystko stałe elementy układanki, które niełatwo zmienić.

Czy takim razie w takim razie pani zdaniem polityka zagraniczna Baracka Obamy w ciągu ostatnich czterech lat również nie różniła się specjalnie od polityki jego poprzednika, George’a Busha?

Tak, polityka Obamy to w zadziwiająco dużym stopniu kontynuacja drugiej kadencji Busha. Obama zwiększył liczbę wojsk w Afganistanie tak, jak zrobiłby to Bush; wycofał oddziały z Iraku, co Bush zapowiadał; kontynuował wojnę przeciwko Al-Kaidzie w Pakistanie, wykorzystując do tego samoloty bezzałogowe, co Bush prawdopodobnie również by robił. Wreszcie, zabił Osamę Bin Ladena, co Bush chciał zrobić. Obecnie na Dalekim Wschodzie stosunki pomiędzy Chinami i Japonią stają się bardzo napięte. Czy uważa pan, że George Bush nie zareagowałby na ten konflikt, gdyby miał miejsce podczas jego kadencji? Ameryka jest zobowiązana swoimi sojuszami i powinnościami w różnych częściach świata. Nic, co zrobił Obama w zakresie polityki zagranicznej, nie różni się radykalnie od tego, co zrobiłby George W. Bush.

Czy to oznacza, że amerykańska polityka zagraniczna jest kształtowana bardziej przez ograniczenia instytucjonalne niż przekonania prezydenta odnośnie tego, co należy i warto robić?

Istnieją instytucjonalne ograniczenia, istnieją zobowiązania, które Stany Zjednoczone mają wobec swoich sojuszników, istnieją sytuacje, z których niełatwo się wyplątać i które nie dają się szybko zmienić. Rzecz jasna, prezydent mógłby natychmiast wycofać wszystkie oddziały z Afganistanu, ale jaka jest szansa, że któryś z kandydatów to zrobi? 

Jak w takim razie może pani wytłumaczyć ogromną różnicę w popularności, jaką cieszą się Obama i Romney właściwie we wszystkich krajach na świecie?

To proste. Po pierwsze, o Romneyu nikt nie wie zbyt wiele – to jedna z najgorzej relacjonowanych kampanii wyborczych, jakie pamiętam. Cztery lata temu Obama i McCain pojawiali się w brytyjskich gazetach każdego dnia. Wiem, bo sama napisałam wiele z tych artykułów. Dziś nikt nie zamawia u mnie tekstów na temat wyborów, a zainteresowanie tym, kto wygra, jest niewielkie. Po drugie, jedyna podróż zagraniczna Romneya nie była szczególnie udana, a on sam z daleka nie prezentuje się zbyt atrakcyjne w oczach świata wściekłego na bankierów i bogaczy. Po trzecie, Romney nie podjął żadnych szczególnych starań, by przypodobać się cudzoziemcom, co Obama zrobił podczas kampanii w 2008. I wreszcie, wydaje mi się, że Romney może ludziom przypominać Busha, a Bush był bardzo niepopularny. W Romneyu nie ma nic nowego ani oryginalnego.

Dlaczego prasa zagraniczna poświęca mu tak mało uwagi? 

Być może cudzoziemcy nie interesują się Ameryką, bo ona nie interesuje się nimi? W tegorocznych wyborach polityka zagraniczna jest na drugim planie, ważniejsze są bowiem inne kwestie, przede wszystkim gospodarka. Podczas jedynej debaty prezydenckiej poświęconej polityce zagranicznej każdy z kandydatów próbował skierować rozmowę z powrotem na tematy gospodarcze, co skończyło się tym, że panowie szybko przeskakiwali z dyskusji o Chinach do problemów amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego.

Skoro już mówimy o Chinach. Podczas tej debaty Mitt Romney kilkakrotnie obiecywał, że rozprawi się z „nieuczciwymi praktykami rynkowymi” Pekinu. Chce zmusić chiński rząd, by przestał sztucznie zaniżać wartość tamtejszej waluty.

Amerykański prezydent nie ma władzy pozwalającej mu narzucić Chinom określoną politykę gospodarczą. Wpływ Romneya nie byłby większy niż wpływ Obamy, choć trzeba w tym miejscu powiedzieć, że wartość chińskiej waluty wzrosła w ciągu ostatnich czterech lat. Dużo ważniejsze jest jednak to, że same Chiny zmieniają się obecnie w bardzo szybkim tempie i nie jest pewne, czy chiński model gospodarczy będzie nadal funkcjonował tak dobrze jak do tej pory. Już pojawiają się na nim rysy. Koszty produkcji rosną i producenci zaczynają przenosić swoje fabryki do innych krajów, między innymi do Meksyku.

Z drugiej jednak strony Chińczycy zacieśnili relacje handlowe z Afryką. Stany Zjednoczone są w tym regionie wyraźnie nieobecne i niektórzy analitycy, jak na przykład Dambisa Moyo, uważają, że Zachód już stracił Afrykę na rzecz Chin.

To niemądre stwierdzenie. Jest jeszcze zbyt wcześnie na takie wnioski. Chiny realizują w Afryce duże inwestycje, ale to efekt decyzji rządu, który wysyła tam przedsiębiorstwa państwowe. Amerykańskie władze nie mogą tego zrobić, ponieważ my nie mamy takich przedsiębiorstw. Niemniej jednak sektor prywatny w Stanach zaczyna dostrzegać Afrykę i obecnie raz po raz natykam się na artykuły opisujące gospodarczy boom w tym regionie. Poza tym nie ma żadnych dowodów na to, że Chińczycy są w Afryce popularni, nie widzę również żadnych sygnałów świadczących o tym, że Afrykańczycy starają się kopiować chiński model polityczno-gospodarczy.

Z tego, co pani mówi, wnioskuję, że nie należy pani do tej grupy ekspertów, którzy przewidują nieunikniony spadek znaczenia Stanów Zjednoczonych w ciągu najbliższych dziesięcioleci.

W żadnym wypadku. Państwa mają swoje dobre i złe okresy, a ja mam wystarczająco dużo lat, by pamiętać kryzys naftowy z lat 70., kiedy również mówiło się, że Stany Zjednoczone chylą się ku upadkowi. To był czas zapaści gospodarczej i porażek na arenie międzynarodowej, ale nagle wszystko się odwróciło. To prawda, że przez ostatnie 30 lat wiele nowych krajów znacząco się wzbogaciło – mój przyjaciel Fareed Zakaria nazywa to zjawisko The Rise of the Rest, „ekspansją reszty świata” – co sprawia, że Stany Zjednoczone relatywnie tracą na znaczeniu. Nie oznacza to jednak, że Ameryka jest już skończona.

Niezależnie od tego, kto jest prezydentem?

Niezależnie od tego.

* Anne Applebaum, amerykańska dziennikarka i pisarka, publicystka „Washington Post” oraz dyrektor Działu Nauk Politycznych w Legatum Institute w Londynie. W 2004 r. otrzymała Nagrodę Pulitzera w kategorii literatura faktu za książkę „Gułag”. Jej ostatnia książka, „Iron Curtain: The Crushing of Eastern Europe, 1944-1956”, wydana w październiku 2012 roku, została nominowana do tegorocznej National Book Award. 

„Kultura Liberalna” nr 200 (45/2012) z 6 listopada 2012 r.