Pewne rocznice nie tracą jednak na swojej mocy i niezmiennie wywołują silne odczucia: gniew, dumę, ból lub smutek. Mogłoby się wydawać, że Polacy, którzy enigmatycznie zaznaczają ważne punkty na przestrzeni dziejów nazwami miesięcy (wydarzenia z marca, września, grudnia) specjalizują się w takim nieustannym obchodzeniu przeszłości. Ja sam tak nie uważam. To dobrze, że co roku musimy się zastanowić, jaki jest nasz stosunek do właśnie tej daty w kalendarzu, np. czy wolno hucznie się bawić 1-go sierpnia czy 1-go września.
Czym jest więc w roku 2012 trzydziesta pierwsza rocznica ogłoszenia stanu wojennego? Czy jest to moment, aby żądać kary dla bardzo starego już generała? Czy to okazja do żałowania straconej szansy dla Polski? Czy należy maszerować, a może zapalić świece w oknach? A może należy zostawić ją historykom? Może przez to, że to data wyznaczona przez komunistów należy ją ignorować, tak jak ignoruje się choćby 22 lipca? „Są klęski, które czcimy” – oświadczyła profesor Krystyna Kersten, znakomita znawczyni dziejów najnowszych, gdy pytano ją o sens święta narodzin PRL-u, właśnie 22-go lipca – „ale tej klęski czcić nie sposób”.
Powiedzmy sobie wprost: 13 grudnia 1981r. nie stał się klęską. Wydarzyły się wtedy w Polsce tragedie i zbiorowe, i indywidualne, ale w światowej skali, gdy spojrzymy dziś choćby na totalne zniszczenia i „miastobójstwo” w Syrii, trudno jest je porównywać. Mogło być stokrotnie gorzej, a właśnie w dziejach Polski bywało gorzej. Nie obchodzi się momentów względnej łagodności. Obchodzimy stan wojenny (piszę „my”, bo ta data ma pewne uniwersalne znaczenie) raczej dlatego, że jest to historia dwuznaczna, że daje do myślenia. Okres, który stał się zarazem końcem i początkiem. W tym dniu piękny, wielki i autentyczny ruch społeczny, karnawał wolności przestał istnieć. W tym dniu reżim komunistyczny zniszczył ambicje i plany tysięcy ludzi.
Ale chyba ważniejsze jest to, co stało się potem. Solidarność okazała się… hydrą. Pierwszy i drugi garnitur związku internowano, ale trzeci i czwarty potrafiły zorganizować struktury w regionach i zakładach. Akcje oporu – od comiesięcznych protestów ulicznych do symbolicznych gestów jak noszenia opornika w klapie – okazały się nośne dla dużej części społeczeństwa. A co najważniejsze, z czasem jedni przestali się bać, a inni wręcz przestali słuchać nakazów reżimu. Trzy lata po trzynastym grudnia zabito księdza Popiełuszko, ale to morderstwo, jak się później okazało, było jednym z ostatnich skutecznych ataków reżimu. Zbigniew Romaszewski niedługo po odkryciu zabójstwa napisał na łamach Tygodnika Mazowsze: „Zamierzam działać jawnie”. Był to odważny krok, ale nie miałby sensu gdyby Romaszewski nie wiedział, że opozycja była prężna i nie ugięła się pod pałkami milicji. I choć większość Polaków nie wróciła do działalności opozycyjnej, to zaczęli żyć tak, jakby komunistów już nie było.
Trzynasty grudnia jest więc dniem triumfu. Choć sam wolę czwarty czerwca jako symbol zwycięstwa bez przemocy, wydarzenia grudnia również pasują, ponieważ stały sie pozorną tragedią. Polskie społeczeństwo potrafiło przekuć ją na podstawy nowego demokratycznego systemu. Trudno powiedzieć, czy rozrastanie się nowych, młodych grup opozycyjnych i negocjacje przy okrągłym stole miałyby miejsce bez ostrego starcia stanu wojennego. Ale choć Solidarność pierwszego okresu była wspaniałym wymysłem światowej skali, to jednak społeczeństwo obywatelskie, które wyrosło w drugiej połowie dekady było o wiele lepiej przygotowane na to, by kreować już pełną wolność. Nie twierdzę, by zgromadzeni pod mieszkaniem Jaruzelskiego skandowali „Dziękujemy!”, ale trzeba docenić ironię tej „zwycięskiej” daty.