Marcin Dobrowolski

Czeskie zmian i raj nowych „Portugalczyków”

Umęczona kryzysem Lizbona sięga po bogatych inwestorów z dawnych kolonii. Każdy, kto zdecyduje się zainwestować w Portugalii, ma wielkie szanse na uzyskanie wizy i tym samym dostępu do reszty Europy – donosi na łamach „Die Zeit”  Karin Finkenzeller (09.01). „Złota wiza” – tak powszechnie określa się ustawę, uchwaloną w październiku przez portugalski rząd. Wiąże się ona z zakrojonym na szeroką skalę programem, który ma przyciągnąć nad Atlantyk inwestorów spoza Europy, a wraz z nimi świeży kapitał, który pomoże Portugalii wygrzebać się z kryzysu. Chętni muszą zainwestować przynajmniej milion euro w portugalską spółkę lub stworzyć nad Atlantykiem minimum trzydzieści miejsc pracy. Innym wyjściem jest zakup nieruchomości wartej co najmniej pięćset tysięcy euro. Spełnienie jednego z tych warunków uprawnia do otrzymania dwuletniej wizy tymczasowej – na próbę. Jeśli inwestor nie wycofa kapitału przez co najmniej pięć lat, otrzyma pozwolenie na stały pobyt, a nawet portugalski paszport. Rozmowy o wprowadzeniu podobnej ustawy toczą się teraz w Hiszpanii. Wielu inwestorów prawdopodobnie odstraszą jednak wciąż wysokie ceny działek w tym kraju – około 4000 euro za metr kwadratowy. Minister spraw zagranicznych Portas nie chce zdradzić, na ile wniosków o przyznanie prawa pobytu liczy Portugalia. Wiadomo jednak, że obowiązujące w strefie Schengen reguły będą ściśle przestrzegane. Portugalia zadba o to, by pozwolenie stałego pobytu otrzymywali tylko ci inwestorzy, „którzy nie wzbudzają żadnych podejrzeń”.

W tym miesiącu Czesi po raz pierwszy wybiorą prezydenta w głosowaniu powszechnym. W kraju, w którego historii nie brak silnych osobowości, funkcja ta często okazywała się ważniejsza niż zapisano w Konstytucji. Może to skutkować osłabieniem państwa, przypomina „Respekt” (11.01). Pierwsza połowa XX wieku jest pod tym względem bardzo pouczająca. Czechosłowacja uważała się za Republikę Masaryka [prezydenta w latach 1918‒1935] lub Beneša [1935‒1948]. Jednak w gruncie rzeczy nie należała do nikogo. Masaryk i Beneš byli ludźmi pod wieloma względami wyjątkowymi, ich niezwykłość sprawiała, że wizerunek państwa niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. W drugiej połowie XX wieku warto przyjrzeć się sytuacji, poczynając od lat 90., ponieważ komunistyczni prezydenci nie byli przedstawicielami narodu, ale ogniwem władzy, która sama była komunistyczna. Przypomnijmy jednak, że Klemens Gottwald [1948‒1953] wolał być prezydentem niż premierem. Dobrze wiedział, że opinia publiczna szanuje, by nie rzec wielbi, szefa państwa. Po roku 1989 po raz kolejny zbliżyliśmy się do systemu na wpół prezydenckiego. Václav Havel [1989‒2003] cieszył się tak dużą popularnością i władzą, że początkowo niemal nic nie wymykało się spod jego wpływów. Na szczęście sytuacja szybko wróciła do zdrowej równowagi. A kiedy na początku lat 90. Havel usiłował odegrać rolę większą niż ta, którą wyznaczył mu parlament, jego próby słusznie udaremniono. Swego rodzaju szansą dla Havla był Václav Klaus [2003‒2013]. Polityk, z którym nie umiał się porozumieć i z którym musiał wojować, by zachować władzę. Klaus, w odróżnieniu od Havla, znalazł się w o tyle niekorzystnej sytuacji, że nie musiał się mierzyć z tak silnym przeciwnikiem. I nikt nigdy nie próbował skłonić go do trzymania się zapisów Konstytucji. Decydował o nominacjach i dymisjach w rządzie. Korzystał z prawa weta wobec mnóstwa ustaw. Działał przeciwko niezawisłości wymiaru sprawiedliwości. Wywierał silny wpływ na czeską politykę zagraniczną i starał się doprowadzić do upadku kilka rządów. Tak to wyglądało w przeszłości. Najbliższe wybory prezydenckie pokażą, czy chcemy prezydenta, który wynosi się ponad system, czy takiego, który stanowi jego część. Historia uczy, że powinniśmy wybrać kogoś, kto będzie szanował podział władzy, znal swoje miejsce w systemie konstytucyjnym i nie będzie się kreował wobec współobywateli na zbawcę czy kogoś w rodzaju uświęconego na scenie politycznej autokraty – konstatuje komentator „Respektu”.

11 stycznia francuskie siły zbrojne rozpoczęły operację wojskową, która ma na celu zatrzymanie ekspansji na południe Mali uzbrojonych grup islamistycznych,  kontrolujących już północ kraju. Europejska prasa  uznaje tę interwencję za konieczną, ale podkreśla związane z nią zagrożenia. Pochód islamistów spowodował, że prezydent Francji François Hollande musiał wybrać „mniejsze zło”, twierdzi (14.01) „Le Monde”, ponieważ: „Odwlekanie tego tylko pogorszyłoby sytuację. Na szczęście Francja nie jest sama. Po pierwsze, jest to przede wszystkim problem państw Afryki Zachodniej. Po drugie, leży w interesie całej Europy, aby Sahel nie stał się ośrodkiem dżihadystów”. Decydujac o interwencji zbrojnej „François Hollande podjął pewne ryzyko”, uważa „Süddeutsche Zeitung”. Należy mu jednak pomóc. Zdaniem monachijskiej gazety powinny powstać międzynarodowe siły operacyjne, złożone przede wszystkim z żołnierzy państw Unii Afrykańskiej. Francja potrzebuje także wsparcia wojskowego swoich europejskich sojuszników. Już teraz stary kontynent odczuwa skutki działań terrorystycznych siatek islamistów w Afryce Północnej. To, co się dzieje po drugiej stronie morza nazywanego – i to nie jest przypadek – Mare Nostrum, nie może być obojętne dla nikogo w Europie. Nie jest to brudne podwórze Europy, a jej najbliższe sąsiedztwo. Ponadto, jak ostrzega „Independent”, interwencja w Mali stanie się pożywką dla radykalnych islamistów, którzy będą ją nazywali atakiem Zachodu na islam. Zdaniem felietonisty Owena Jonesa: „To, jak [premier David] Cameron angażuje Wielką Brytanię w konflikt w Mali bez jakiejkolwiek konsultacji jest, delikatnie mówiąc, żenujące. Słyszymy, że nie wyśle tam brytyjskich żołnierzy; ale istnieje sformułowanie „mission creep” [poszerzenie pierwotnych celów misji], a eskalacja działań mogłaby bez wątpienia wymusić większe zaangażowanie Wielkiej Brytanii. Zachód ma przykry zwyczaj dobierania wątpliwych sojuszników: ci, których wybraliśmy na pewno nie są miłośnikami praw człowieka i demokracji… Wszyscy powinniśmy dokładnie nadzorować działania rządów sprawowanych w naszym imieniu. Taka jest nasza odpowiedzialność. Jeżeli doświadczenia z Iraku, Afganistanu i Libii nam nie wystarczyły, to już nic nam nie pomoże”.

* Marcin Dobrowolski, dziennikarz i producent radiowy. Pracuje w Radiu PiN.

„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013