Czytaj?c_290113 ok?adka
Na czym polega wyjątkowość wykładów Sandela, może przekonać się każdy anglojęzyczny internauta, oglądając udostępnione przez Harvard nagrania wszystkich wykładów składających się na ten kurs. Sandel nie wykłada, on rozmawia – nieustannie podważa powszechnie przyjmowane polityczne, moralne czy ekonomiczne prawdy, zadając konkretnym ludziom bardzo konkretne pytania o to, jak ich zdaniem należałoby się zachować w moralnie niejednoznacznej sytuacji. A kiedy myślą już, że znaleźli odpowiedź, podaje przykład kolejny, dowodząc, że żadna prosta reguła postępowania – jak np. utylitarne maksymalizowanie szczęścia, bezwzględna ochrona życia każdego człowieka, kierowanie się własnym interesem ekonomicznym – nie ma zastosowania zawsze i wszędzie. Czy prowadząc samochód pozbawiony hamulców, zdecydowalibyśmy tak nim pokierować, by zabić jednego człowieka, jeśli tym samym uchronilibyśmy przed śmiercią kilku innych? Większość pytanych odpowiada, że tak. Czy jednak, gdybyśmy tym razem jako przechodzień mogli uratować kilka żyć, popychając jednego człowieka pod rozpędzony pojazd, również postąpilibyśmy tak samo? Choć teoretycznie mamy do czynienia z podobną sytuacją – możemy uratować życie kilku osób poświęcając jedną – w drugim wypadku ludzie zaczynają mieć wątpliwości. „Dlaczego tak jest?” – pyta Sandel, a studenci wyrywają się do odpowiedzi, próbując znaleźć wyjście z tego paradoksu.

Rynek lekiem na całe zło…

Autor pisze podobnie, jak prowadzi zajęcia – kolejnymi przykładami podważając rozpowszechnione opinie. W „Czego nie można kupić za pieniądze?” tym utartym dogmatem jest zbawienna moc wolnego rynku i wiara, że urynkowienie kolejnych dziedzin życia jest rozwiązaniem nie tylko najlepszym z ekonomicznego punktu widzenia, ale i najbardziej sprawiedliwym. Rynek jest otwarty – powiadają jego obrońcy – każdy przecież może w nim uczestniczyć; rynek jest ślepy na klasowe czy społeczne hierarchie – pieniądz dorobkiewicza i nuworysza jest wart tyle samo co „stary pieniądz” arystokraty; rynek najlepiej alokuje zasoby – dzięki wolnej konkurencji dobra trafiają do tych, którzy są w stanie zapłacić za nie najwięcej – czyli w domyśle najbardziej ich potrzebują.

Sandel nie odrzuca tych argumentów, ale podkreśla, że żaden z nich – podobnie jak inne uniwersalne twierdzenia o świecie – nie sprawdza się zawsze i wszędzie. Tymczasem zafascynowani nimi od lat 80. XX wieku wprowadzamy wolnorynkowe normy do kolejnych dziedzin życia, nawet nie zadając sobie pytania o konsekwencje. „Żyjemy w czasach, gdy prawie wszystko można kupić lub sprzedać. […] Lata poprzedzające kryzys finansowy z 2008 roku były czasem beztroskiej wiary w wolny rynek i deregulację. […] Ekonomia stawała się domeną imperialną. Dziś logika kupna i sprzedaży nie odnosi się już do dóbr materialnych, ale stopniowo zaczyna rządzić całym naszym życiem” [1], twierdzi Sandel i podaje cały szereg przykładów: płacenie dzieciom za dobre stopnie, przeczytane książki lub poprawne zachowanie; handel prawem do zanieczyszczania powietrza, wykupywanie polis na życie osób śmiertelnie chorych, sprzedawanie własnego ciała lub imienia dziecka dla celów reklamowych itd.

Autor nie ma jednak racji, twierdząc, że logika wymiany rynkowej dopiero wraz z końcem zimnej wojny i ostateczną klęską komunizmu zdominowała pewne dziedziny życia, które jeszcze jakiś czas temu wydawały się tej logice nie podlegać. Osoby zamożne od zawsze mogły liczyć na lepszej jakości produkty i usługi, krótszy czas oczekiwania na dane dobro czy zwolnienie z pewnych obowiązków, które formalnie powinny dotyczyć wszystkich (np. obowiązek powszechnej służby wojskowej). Jednak wraz z postępem technologicznym dramatycznie poszerza się zakres usług, które stają się przedmiotem wymiany – jeszcze nie tak dawno kupno ludzkich organów czy ich wynajęcie (np. wynajem macicy od matki-surogatki, która donosi sztucznie zapłodnioną komórkę jajową) było po prostu niemożliwe. Dziś takie usługi są sprzedawane powszechnie, a rozwój nowych technologii generuje kolejne potrzeby i możliwości rynkowe. Niedawno w Stanach Zjednoczonych powstała firma montująca drogie zestawy do słuchania muzyki w… trumnach. Dzięki zdalnemu sterowaniu bliscy zmarłego mogą za nieco ponad 20 tysięcy dolarów puszczać mu dowolne piosenki!

„Na czym jednak polega problem?” – mógłby zapytać zwolennik wolnego rynku. Jeśli ktoś ma pieniądze, może je wydać jak chce – nawet na głośniki do trumny. Rynek rządzi się przejrzystymi regułami, mówi się, i jeśli ktoś ma głupi pomysł na biznes, po prostu zbankrutuje. Jeśli zaś odniesie sukces, oznacza to, że odpowiedział na realnie istniejącą w społeczeństwie potrzebę. To nie takie proste, powiada Sandel, po czym przystępuje do ataku na wymienione wyżej dogmaty zwolenników niczym nieskrępowanej wolności rynkowej.

Dlaczego rynek nie zawsze jest fair?

Po pierwsze, twierdzi, wprowadzenie w danej dziedzinie mechanizmu rynkowego nie musi sprawić, że dany produkt dotrze do osób najbardziej potrzebujących lub najbardziej zdeterminowanych, by go dostać (nawiasem mówiąc zwolennicy „niewidzialnej ręki” zakładają, że to jedna i ta sama grupa, co także jest błędem). Czy na przykład całkowite urynkowienie polityki imigracyjnej byłoby dobrym rozwiązaniem? W Stanach Zjednoczonych już dziś można otrzymać zieloną kartę, jeśli tylko zainwestuje się w kraju pół miliona dolarów, tworząc przy tym miejsca pracy dla określonej liczby osób, lub kupi się nieruchomość o znacznej wartości. Czy nie należałoby pójść dalej i corocznie wystawiać na sprzedaż pewną ilość paszportów, oddając je tym, którzy zaoferują najwięcej pieniędzy? Jeśli komuś naprawdę zależy na zamieszkaniu w danym państwie, będzie w stanie wiele dać, by to osiągnąć, a tym samym obywatelstwo trafi do najbardziej potrzebujących. A co z tymi, którzy w danym momencie nie mają odpowiednich środków? Należy im stworzyć możliwość zaciągnięcia kredytu na ten cel, odpowiadają zwolennicy pomysłu. Czy jednak zawsze ten, kto płaci najwięcej za dane dobro, najbardziej go potrzebuje lub pragnie? Bogaci biznesmeni wykładający tysiące dolarów na najdroższe miejsca na sportowych stadionach bardzo często w ogóle nie są zainteresowani tym, co dzieje się na boisku, a na mecz przychodzą jedynie, by pokazać innym swój majątek. Najwierniejsi kibice to często ludzie zajmujący najtańsze miejsca, ponieważ na droższe po prostu ich nie stać. W przypadku licytacji atrakcyjnego obywatelstwa mogłoby być dokładnie tak samo – paszporty trafiałyby do ludzi zamożnych, a niekoniecznie naprawdę potrzebujących.

Po drugie, nie wszyscy uczestnicy wymiany rynkowej mają identyczną pozycję negocjacyjną. Niektórzy biorą w niej udział pod przymusem dramatycznych okoliczności, nie z wyboru. Czy biedak, który sprzedaje nerkę, by zdobyć pieniądze na jedzenie lub przyjmuje pracę za głodową stawkę, czyni to całkowicie dobrowolnie? Pozycja poszczególnych aktorów nigdy nie będzie równa, ale możemy poprawić ją, zapewniając najsłabszym pewne minimum, które pozwoliłby im wchodzić w relacje rynkowe względnie dobrowolnie. Na to jednak zwolennicy ekonomicznego neoliberalizmu zgodzić się nie chcą, argumentując, że wolność do rozporządzania własną osobą i własnym majątkiem jest dla nich wartością najwyższą. Wmawianie ludziom, których najbardziej podstawowe, biologiczne potrzeby życiowe nie są spełnione, że są wolni i mogą ze swoim życiem zrobić, co chcą, brzmi raczej jak ponury żart, twierdzi Sandel.

Wreszcie po trzecie, urynkowienie pewnych dóbr lub dziedzin życia wpływa na sposób, w jaki je postrzegamy, niejednokrotnie prowadząc do obniżenia ich wartości. Rynek nie jest neutralnym moralnie zbiorem reguł. Na tym, czego dotyka, pozostawia ślad, sprawiając, że na przedmiot dostępny za pieniądze patrzymy inaczej niż na taki, którego kupić nie można – twierdzi amerykański filozof i podaje przykład firm specjalizujących się w sprzedaży życzeń dla najbliższych lub rozbudowanych toastów weselnych. Po podaniu kilku danych na temat pary młodej i uiszczeniu opłaty kupujący otrzymuje dowcipny i/lub wzruszający toast, który następnie może wygłosić podczas uroczystości. Zdesperowani goście weselni generują popyt na takie usługi i kupują je z własnej, nieprzymuszonej woli. Oba poprzednie argumenty krytyczne wobec rynku, nie mają więc w tym wypadku zastosowania. Choć jednak każdy z uczestników wymiany bierze w niej udział dobrowolnie, a dobro trafia do osób potrzebujących, sam handel takimi usługami wypacza ich sens. Życzenia kupione nie mają takiej samej wartości jak te napisane samodzielnie. To samo dotyczy innych dziedzin – książek czytanych dla zysku, nagród kupowanych za pieniądze (dlaczego nie sprzedawać np. filmowych Oscarów?) czy przyjaźni.

Oczywiście nie ma jednej reguły, przyznaje Sandel, która mogłaby obowiązywać w kolejnych opanowywanych przez rynki obszarach życia, takich jak życie rodzinne, miłość, seks, zdrowie czy śmierć. „Ale o to właśnie mi chodzi: uzmysłowiwszy sobie, że rynki i handel zmieniają charakter wszystkiego, czego się tkną, musimy zadać sobie pytanie, gdzie rynki mają rację bytu, a gdzie nie. A na to pytanie nie da się odpowiedzieć, nie zastanawiając się nad znaczeniem i przeznaczeniem poszczególnych dóbr oraz wartości, jakie powinniśmy im przypisywać” [2]. O rynkach należy zatem myśleć z punktu widzenia moralności, a nie tylko – jak chcą tego wolnorynkowi fundamentaliści – ekonomicznej efektywności, której nawiasem mówiąc i tak niekiedy nie zapewniają.

Przypisy:

[1] Michael Sandel, „Czego nie można kupić za pieniądze”, s. 18.

[2] Tamże, s. 252.

Książka:

Michael Sandel, „Czego nie można kupić za pieniądze. Moralne granice rynku”, Kurhaus Publishing, Warszawa 2012.