Co może zrobić wykładowca, którego zajęcia zostają przerwane przez agresywne bojówki? Uciekać? Bronić się? Stanąć na stole i deklamować z pamięci „Wielką Improwizację”? A może raczej „Dziady”: „Zamknijcie drzwi do kaplicy, w oknach zawieście całuny” – bo będziemy mówić o rzeczach strasznych i tajemniczych. Na przykład o moralności życia publicznego (!) albo o związkach partnerskich (!!), a jak naprawdę zechcemy pójść po bandzie, to zaprosimy samego Adama Michnika (!!!). Zabarykadujmy się, bo zaraz do sali wpadnie rozwrzeszczany tłumek. I raczej nie będzie chciał debatować. Bo jak ktoś chce porozmawiać, to nie zakłada maski.
Na Uniwersytecie Warszawskim miało się odbyć spotkanie z liderami Ruchu Narodowego, czyli „nowej inicjatywy społeczno-politycznej powołanej przez największe organizacje narodowe w 2012 r. po Marszu Niepodległości”. Ze studentami rozmawiać mieli panowie Bosak (Marsz Niepodległości), Kowalski (ONR) i Winnicki (MW). Czego miała dotyczyć rozmowa, możemy się dowiedzieć z fejsbukowej strony wydarzenia. Warto w tym momencie dodać, że po ogłoszeniu przez NZS UW, iż spotkanie ma się odbyć, w internecie zawrzało. Do debaty nie doszło. W ostatniej chwili została odwołana przez władze Uniwersytetu Warszawskiego. Kilka dni później na wykład prof. Magdaleny Środy wtargnęła grupa zamaskowanych osób, wyjących i wykrzykujących rozmaite hasła wpisujące się w kontekst tzw. mowy nienawiści. W obawie przed podobnymi wydarzeniami odwołano debatę o związkach partnerskich planowaną na Uniwersytecie Gdańskim.
Wolność słowa, jak każda zresztą wolność, zakłada odpowiedzialność. Myślę, że dobrze byłoby spojrzeć na sprawę z tej perspektywy. Jeśli nie chcę kogoś słuchać, mam do tego prawo. Jeśli chcę się na jakiś temat wypowiadać, powinnam zdawać sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Gdyby debata o Ruchu Narodowym odbyła się w planowanym miejscu i czasie, najprawdopodobniej doszłoby do konfliktu. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy zostałyby wyważone jakieś drzwi ani czy ktoś wystąpiłby w stroju małpy. Powodem, dla którego władze UW zdecydowały się na odwołanie spotkania, była obawa przed zamieszkami. Działanie prewencyjne doprowadziło do eskalacji przemocy. Środowiska związane ze skrajną prawicą podjęły kolejne działania mające na celu zablokowanie wszelkiej dyskusji, twierdząc, że polskie uczelnie wyższe są zdominowane przez „lewaków” i ich propagandę. Nie wydaje mi się to słuszne, ponieważ kilka tygodni wcześniej opinią publiczną wstrząsnęły kuriozalne, nacechowane nienawiścią, homofobiczne wypowiedzi posłanki Krystyny Pawłowicz, w obronie której stanęła część poznańskiego środowiska naukowego. Można się – bez specjalnej satysfakcji zresztą – przerzucać tego typu przykładami. Nie wykazując się równocześnie ani wzajemnym szacunkiem, ani nawet minimum dobrej woli.
Uważam, że gospodarze debaty mieli prawo z niej zrezygnować, a całkowicie wystarczającym powodem jest lęk przed zniszczeniem mienia. Jeśli dowiem się, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, iż organizowana przeze mnie impreza urodzinowa zakończy się podpaleniem dywanu, stłuczeniem wazonu, zdeptaniem rabatek mamusi oraz zjedzeniem kota – wolno mi z niej zrezygnować. Gdyby zabawa miała się odbyć w budynku użyteczności publicznej, tym bardziej mam obowiązek ją odwołać. Jeżeli niezadowolona z mojej decyzji grupa nieproszonych gości pojawi się na podwieczorku z herbatką (zorganizowanym dla przyjaciół na otarcie łez), wyłamie drzwi z zawiasów, następnie podpali dywan etc., to mamy już do czynienia z łamaniem prawa i przemocą. Przepraszam za tak trywialny przykład, ale wydaje mi się w miarę trafny.
Rozmawiajmy, debatujmy, niech poglądy się ścierają – ale nie mieszajmy porządków i zdawajmy sobie sprawę z rzeczywistych motywów działań. Inaczej zostaną nam tajne komplety, organizowane przez coraz mniejsze grupki w coraz szczelniej zamkniętych pomieszczeniach. Tylko tyle. Uniwersytet to nie jest miejsce na „ustawki”.