W obliczu narastania tego typu zachowań, z jakimi mieliśmy do czynienia podczas wykładów Magdaleny Środy w Warszawie, Adama Michnika w Radomiu, czy groźby zakłócenia debaty o związkach partnerskich na Uniwersytecie Gdańskim, nie wystarczą zwykłe protesty. Oczywiście należy pisać, mówić, nawet głośno i dobitnie, nawet bezpardonowo, ale my – ludzie uniwersytetu – mamy do zrobienia coś więcej. Musimy pamiętać, iż jedną ze zdobyczy kultury Zachodu jest nie tylko wolność, ale wpisanie wolności w prawo. Działania narodowców usprawiedliwiane bywają właśnie odwołaniem do wolności, która wszak przysługuje każdemu, niezależnie od jego poglądów. Słusznie, ale wolność należy odróżnić od samowoli, prawo do dialogu należy odróżnić od prawa do przemocy.
To ważne tym bardziej, że do owej przemocy dochodzi na uniwersytetach. Musimy głośno i publicznie przypominać, że uniwersytety to ta przestrzeń publiczna, która jest zaworem bezpieczeństwa dla wszystkich. Musimy przypominać korzenie – uniwersytety to tak zwane Studium, niezależne od władzy sakralnej i imperialnej, tym bardziej niezależne od władzy pospolitości i wandalizmu. Nie chodzi tu o konkretne osoby, którym w oburzający sposób przerwano wykłady czy nawet do nich nie dopuszczono, ale o ocalenie tej przestrzeni obywatelskiej. Ta przestrzeń nie jest wyłącznie nasza tu i teraz. Parafrazując hasło reklamowe pewnej znanej firmy produkującej zegarki, można powiedzieć, że uniwersytet nie jest naszą własnością, my tylko mamy zaszczyt przechowywać go dla następnych pokoleń.
Może zakrawa to na naiwność czy idealizm, ale należy spróbować zaprosić do dyskusji tych na razie tylko nienawidzących. Od nienawidzenia do niewidzenia droga niedaleka: musimy pamiętać o edukacji obywatelskiej, wolnościowej, ale i wspólnotowej od samego przedszkola i wprowadzać w dalsze nauczanie. Musimy pamiętać o solidaryzmie społecznym, pokazywać te inne drogi życia, szukać.
Najbardziej niebezpieczne chyba jest to, że w tym sporze nie ma jasnych podziałów na My i Oni. Byłem bezpośrednim świadkiem wydarzeń, które zakończyły się niedopuszczeniem australijskiego etyka, Petera Singera, do wykładania na Uniwersytecie Warszawskim. Wówczas odpowiedzialna nie była grupa krzykliwych młodocianych. Do odwołania wykładu Singera przyczyniła się między innymi część pracowników uniwersytetu. Obym nie wykrakał, ale to wszak nie mnie pierwszemu narzucają się skojarzenia z narastaniem fali nietolerancji w ławach akademickich Polski lat 30. XX wieku. Musimy dynamicznie starać się o uniwersyteckość.
Nie schylajmy sami karku. Można oczywiście powiedzieć, że „w końcu mamy to samo, co na Zachodzie”, ale przecież Polak potrafi też być mądry dzięki szkodom, nie tylko po nich. Naprawdę i nasze katastrofalne błędy tychże lat 30., i nasze dramaty czasu wojny oraz totalitaryzmu czerwonego do czegoś nas zobowiązują. Jeśli nie wszyscy o tym pamiętają, to my, ludzie uniwersytetu, pamiętać musimy. W przeciwnym wypadku, nadal zajmując poczesne miejsca przy katedrach, i tak już będziemy ludźmi ulicy. I to ludźmi z ulicy patrzącymi łakomie, czym rzucić w kogoś, kogo się nie toleruje.