Konkretniej zaś: usłyszałem, że Kołakowski „rozbrajał ewentualną [in potentia] krytykę”, „neutralizował zaangażowanie”, „wysysał”, jego filozofowanie było rodzajem „wampiryzmu”, ale też, że „afirmował zmianę częściową”, maluczkich prowadził tak, by „nie pobłądzili” (to o religii), wreszcie – że miał „postawę zdystansowaną wobec demokracji, jeśli nie antydemokratyczną” (!). Nie dość tego – Kołakowski „trzyma[ł] się schematów podmiotowo-przedmiotowych” (horror), był za metafizyką, a jednocześnie posiadał czarny pas „mistrz[a] uników”, co to „nie odniósł się i nie mógł się odnieść” do ekologii i „różnych form seksualności”. To wszystko sprawiło, że jego „konserwatyzm” był „wyższościowy” i „antydemokratyczny”, bo „nie ma w nim prawdziwego zainteresowania tym wszystkim, co znajdujących się «na dole» ludzi naprawdę porusza” (to o nas). Dlaczego? Ano, bo – jak mówił Maciej Gdula – dla Kołakowskiego „ludzie «na dole» są [tylko, chciałoby się rzec] prostymi instrumentami”, „co jest dość powszechne u inteligencji” (to znów o nas). Przypomnijmy, tak na marginesie, że wszystko to zostało powiedziane, nagrane i zapisane podczas debaty „Czy Kołakowski może być zbawiony”. Jak znalazł, nieprawdaż? W końcu ten Kołakowski to prawdziwy diabeł wcielony. Nic, tylko wodą święconą kropić.
Uwierzyliście? Prostoduszni jesteście. Kołakowski nie był tak zły… był znacznie gorszy. Maciej Gdula nie dotknął, nawet koniuszkiem palca, istoty rzeczy. Kołakowski konserwatysta? Pobożniś? Ubrany w czarne sukienki? Wolne żarty. Wszystko razem i na opak. Daliście się zwieść i nic nie zrozumieliście. Zastanówcie się raz jeszcze kto groźniejszy: rewolucjonista w ciasnych portkach, z pięknym licem i dumnym czołem czy sam diabeł święcony, wampir, błazeńska kreatura? Tak myślałem, nie rozpoznajecie zagrożenia. W dialektyce w ogóleście nieuczeni. Bo czyż to nie ten sam Kołakowski mówił, że sacrum jest niezbywalną częścią ludzkiej egzystencji, by zaraz dodać – zresztą za Miłoszem-konserwatystą – że odwołanie do chrześcijańskich korzeni w konstytucji jest katastrofą („Krótka rozprawa o teokracji”, Gazeta Wyborcza, 24 VIII 1991)? Czy to nie on pisał, że jest konserwatywno-liberalnym…, ach, kto by tam pamiętał, by jednocześnie podkreślać, że ludzkość stoi przed groźbą globalnych klęsk ekologicznych, nędzy i zacofania krajów najuboższych? Czy to nie on pisał wreszcie, że należy dążyć do społecznego nadzoru nad gospodarką, a podatek progresywny nie jest „hańbą i skandalem”? To ostatnie podsunęli mu chyba socjaliści z „Encountera”…
Ale dość tego, koniec z tym wesołkowatym tonem. Na czym więc polega ten okropny konserwatyzm i anty, antydemokratyzm błazna Kołakowskiego? Jak to? Pisał przecież w „Głównych nurtach marksizmu”, że „wysiłki i próby” zaprowadzenia demokratycznego socjalizmu stają się beznadziejne i bezproduktywne dopiero wtedy, gdy „wartość wolności (…) nie stanowi ich nieusuwalnego jądra; nie tylko dlatego, że wolność jest wartością samocelową, niewymagającą uzasadnienia w innych, ale również dlatego, że jest ona warunkiem, pod którym społeczeństwa zdolne są do samonaprawy”. Zatem problemem jest burżuazyjna, reakcyjna wolność?
Przechodzimy – jak się zdaje – do clou naszego sporu: Kołakowski zły, bo nierewolucyjny. Czyż ta logika nie jest nieodparta? Konserwatystą ten, kto nie dość postępowy i radykalny, kto pierwej myśli, potem działa, nie odwrotnie. Zatem sprawa wyjaśniona. Konserwatyzm Kołakowskiego nie do przyjęcia, bo nie „propaguje zaangażowania”, nie „roznieca woli”, nie „aktywizuje”, nieskutecznie „pobudza ambicję”. Taki ponoć był Brzozowski, ten z „Płomieni”, kandydat na patrona. Ale jak to się ma do prawdziwych problemów lewicy czy stosunku Kołakowskiego do lewicowych zagadnień? Nijak, niestety. Wydaje się, że cały ten konflikt jest sztuczny i niepotrzebny.
Owszem, Kołakowski mógł pewnie – choć doprawdy czynienie mu wyrzutów z tego powodu pozbawione jest sensu – z większą sympatią spojrzeć na współczesnych neomarksistów. Niemniej jego krytyka, jakkolwiek złośliwa, nie czyni go nagle zwolennikiem prawicy (chyba że wszelki liberalizm jest już wyłącznie prawicowy). Był przecież Kołakowski heroldem publicznej mowy, rozumnej debaty, krytykiem siły i przemocy, głosicielem tego wszystkiego, co kształtuje kanon lewicowości.
Znów zatem – takie przypadki historii – wygląda na to, że atakujący Kołakowskiego tracą czas na walkę ze swym ewentualnym (in potentia!) sojusznikiem. Zamiast przekonywać do sensowności dobrych lewicowych propozycji, wojują o palmę pierwszych rewolucjonistów, posłańców bogów lub przeznaczenia. Dla nich Kołakowski jest istotnie marnym przewodnikiem. Za dużo w nim Sokratesa, a za mało Platona. Zbyt wiele wiary w Słowo, tę przewrotną diabelskość, która – jak poucza poeta – z litery podrasta, brzęczy i szumi, wzdyma krawędzie…