Z Claudią Kemfert o niemieckiej transformacji energetycznej rozmawia Kacper Szulecki
Kacper Szulecki: Niedawno wydała pani nową książkę pod mocnym tytułem „Bitwa o prąd”. Już w pierwszym rozdziale przytoczone zostaje stwierdzenie, że jest nieprawdopodobne, aby zrealizować niemiecką transformację energetyczną – Energiewende – do 2022 roku. To data, którą rząd Angeli Merkel przyjął jako koniec energetyki jądrowej w Niemczech. Czy to aż tak ambitny plan?
Claudia Kemfert: Energiewende to więcej niż tylko odejście od energii atomowej. Mamy przed sobą cztery dekady radykalnej zmiany polityki energetycznej, jednak jej kierunek musi zostać wyznaczony już dziś. Przeciwnicy transformacji energetycznej głoszą, że jest niewykonalna w tym relatywnie krótkim okresie, że rezygnacja z atomu spowoduje przerwy w dostawach prądu. Jednak kiedy w 2022 roku wyłączonych zostanie siedem ostatnich niemieckich elektrowni jądrowych, będzie dość energii z odnawialnych źródeł oraz z gazu i węgla, by je zastąpić. Nikt nie oczekuje całkowitego przejścia na energię odnawialną. Na osiągnięcie tego celu mamy czas do roku 2050.
Co o tym myśli niemieckie społeczeństwo?
Niemcy chcą odejścia od atomu i zwiększenia udziału OZE, jednak dziś poparcie społeczne coraz mocniej się chwieje. Rosną sceptycyzm i strach, podsycane przez różne mity: np., że Energiewende jest zbyt kosztowna, że działa na niekorzyść niemieckiej gospodarki. Te mity żerują na obawach ludzi przed nowością i przed zburzeniem znanego porządku. Weźmy na przykład często powtarzane zdanie, że ceny energii w Niemczech rosną z powodu transformacji energetycznej i że jest ona niezwykle kosztowna. W rzeczywistości na wzrost cen wpływa wiele czynników. Przeciwnicy Energiewende obwiniają jednak wyłącznie ustawę o OZE.
Zatem to nieprawda, że Energiewende jest kosztowna?
Energia w ogóle jest droga. Sceptycy wskazują, że 100 mld euro będzie wydanych na wsparcie OZE – i to oczywiście brzmi jak ogromna suma. Ale trzeba pamiętać, że Niemcy co roku importują paliwa kopalne warte 90 mld euro. To stawia Energiewende w realistycznej perspektywie. Koszt wsparcia energetyki odnawialnej jest dla gospodarstw domowych relatywnie niski, to około 1 proc. średniego domowego budżetu. Koszty prądu wynoszą zaś między 3 a 5 proc. To kilkakrotnie mniej niż wydajemy na benzynę i ogrzewanie. Równocześnie OZE powodują spadek cen hurtowych. Korzysta na tym wielki przemysł, który kupuje coraz tańszą energię na rynku hurtowym. Ceny paliw kopalnych ciągle rosną – i będą rosły. W długim okresie OZE są od nich tańsze. Niemcy dokonują więc sensownej inwestycji w przyszłość.
A co z zarzutami, że jest to inwestycja przeprowadzana ponad głowami najbardziej zainteresowanych – obywateli?
Teza, że Energiewende jest przykładem gospodarki planowej i zastępuje siły wolnego rynku, to kolejny mit oparty na niedopowiedzeniu. Zupełnie jakby dotychczasowy rynek energetyczny był wolny! Energetyka jądrowa i paliwa kopalne były subsydiowane przez bardzo długi czas, jednak konsumenci nigdy nie dostawali tych dotacji wyszczególnianych w rachunkach za prąd, tak jak teraz ma to miejsce z OZE. Ten i inne mity to po prostu nieprawda. Kryją się za nimi konkretne interesy ekonomiczne różnych organizacji. Różnorodnej grupy, w której skład wchodzą koncerny energetyczne posiadające elektrownie węglowe, zakłady komunalne, przemysł energochłonny obawiający się inwestycji w efektywność energetyczną, a także konserwatywni ideolodzy, którzy uważają, że wszystko, co „zielone”, jest złe, bo będzie miało negatywny wpływ na niemiecką gospodarkę.
Jaki, pani zdaniem, będzie rezultat transformacji energetycznej dla przyszłości Niemiec?
Potencjalnie mamy tu wiele pozytywnych efektów ekonomicznych, „zielona gospodarka” to bowiem inwestycje w innowacyjne technologie. Paliwa kopalne kiedyś się wyczerpią, ich ceny będą rosnąć i wszystkie państwa będą musiały się z tym zmierzyć. Oczywiście – im niższe zużycie energii, tym mniejszy koszt, dlatego efektywność energetyczna innowacyjnej gospodarki jest bardzo istotnym elementem konkurencyjności. Poza tym w Niemczech powstało ok. 400 tys. nowych miejsc pracy w dynamicznie rozwijającym się sektorze OZE, w całej Europie do końca 2011 roku było ich 1 200 000. To może być odpowiedź na europejski kryzys.
A jednak transformacja energetyczna ma bardzo istotny wymiar ekologiczny. W swoich założeniach miała być niemieckim wkładem w politykę przeciwdziałania zmianom klimatu. Tymczasem emisje dwutlenku węgla w RFN wzrosły w stosunku do poprzedniego roku.
Wzrosły czasowo, ponieważ wraz z odłączeniem części elektrowni jądrowych powiększył się udział w rynku energetycznym elektrowni węglowych. Poza tym emisje z transportu i ogrzewania nie spadły w wymiarze wystarczającym, aby zneutralizować te powiększone w sektorze energetycznym.
Czy takiego negatywnego ekologicznego efektu nie dało się przewidzieć?
Zamiast elektrowni węglowych potrzebne są elektrownie gazowe, niskoemisyjne, które można szybko uruchomić, gdy jest potrzeba, a także kogeneracyjne (wytwarzające jednocześnie elektryczność i energię cieplną – przyp. red.), bo lepiej nadają się do łączenia z energetyką odnawialną. To one powinny zastępować elektrownie węglowe. Problem jednak w tym, że obecnie nie są one wystarczająco opłacalne. Cena gazu w Niemczech jest za wysoka, cena uprawnień do emisji dwutlenku węgla – za niska. Ceny uprawnień w Europejskim Systemie Handlu Emisjami (Emissions Trading Scheme – ETS – przyp. red.) są zbyt niskie. Uprawnień jest za dużo, ponieważ zbyt dużo zostało przyznanych administracyjnie, kiedy system powstawał. Ich podaż jest dodatkowo zwiększana przez międzynarodowe mechanizmy w globalnym systemie ONZ. Jeśli państwa europejskie nie będą w stanie reanimować systemu handlu emisjami przy pomocy czasowego usunięcia dużej części uprawnień z rynku, tzw. backloading, ETS będzie dalej umierał.
W Polsce to, co pani powiedziała, brzmi jak herezja. Backloading jest tu niemal jednogłośnie krytykowany. Dla części polskich ekspertów jest jak aspiryna dla umierającego. Dla znacznej większości kalkulacja jest jednak prosta: wyższe ceny uprawnień do emisji oznaczają wyższe ceny energii. To z kolei oznacza utratę konkurencyjności przemysłu. Czy podwyższona cena dwutlenku węglamusi oznaczać wzrost cen energii i odpływ przemysłu z Europy?
Nie. To zależy jak wysoka jest cena uprawnień i w jakim stopniu zostanie przełożona na cenę energii. Na rynku, gdzie działają zasady konkurencji, wyższa cena uprawnień powoduje inwestycje w niskoemisyjne technologie. Odpływ przemysłu, tzw. carbon leakage, mógłby mieć miejsce, gdyby cena uprawnień wzrosła powyżej 60 euro i gdyby przedsiębiorstwa najbardziej dotknięte nie dostały żadnych ulg. Jesteśmy od tego bardzo dalecy. Nawet gdyby backloading wszedł w życie, ceny uprawnień wzrosłyby o jedynie kilka euro (w maju 2013 wynosiły między 3 a 4 euro – przyp. red.). Efekt cenowy byłby niewielki, bo uprawnienia są jedynie czasowo zdejmowane z rynku. Jeśli ceny emisji pozostaną na tak niskim poziomie, Niemcy i niektóre inne kraje UE mogą rozważyć wprowadzenie „podatku od emisji”, aby zapewnić odpowiednie sygnały ekonomiczne dla transformacji energetycznej. Wielka Brytania wprowadziła minimalną cenę za uprawnienia do emisji. To nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale inne państwa mogą pójść tą samą drogą.
Z jakimi problemami musi w najbliższej przyszłości zmierzyć się niemiecka polityka energetyczna?
Transformacja w dostawach prądu – to jest lepsze określenie na dotychczasowe zmiany. Mamy rosnącą w imponującym tempie podaż energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych, ale niewiele poza tym. Weźmy na przykład inwestycje w nowe i lepsze sieci, albo postępy w dziedzinie magazynowania energii – są wciąż niedostateczne. Kompletnie ignorowana jest kwestia popytu na energię, to znaczy efektywność energetyczna w przemyśle, transporcie i budownictwie. Energiewende miała dobry start, ale teraz się chwieje i istnieje ryzyko, że zatrzyma się całkowicie. Boom na OZE to sukces, ale ma też swoje niedociągnięcia. Widzimy dalsze inwestycje w elektrownie węglowe, co nijak nie daje się wpisać w długoterminowy plan stabilnej transformacji energetycznej. Jeśli będziemy dalej szli w tę stronę i np. nie skorygujemy ceny dwutlenku węgla, będziemy w efekcie zastępować atom energetyką węglową. To byłoby szkodliwe dla klimatu i podważało wysiłki w redukcji emisji gazów cieplarnianych, gdzie w tej chwili Niemcy wyraźnie sobie nie radzą.
Czy Polska jest w jakiś sposób ważna dla niemieckiej polityki energetycznej? Szczególnie, że w ostatnich latach podąża niemal odwrotną ścieżką.
Polska jest ważna dla osiągnięcia ogólnoeuropejskich celów, np. zwiększenia udziału OZE. Niemcy, podobnie jak Polska, zwiększają udział elektrowni węglowych w energetyce, co na dłuższą metę jest nie do pogodzenia z rozwojem OZE. Jeśli jednak Niemcy będą w stanie pokazać, że zrównoważony system energetyczny jest osiągalny w państwie wysoko uprzemysłowionym i jeśli koszty OZE będą dalej spadać, inne kraje podążą za tym przykładem. Polska prędzej czy później także zwiększy udział OZE i elektrowni gazowych. Wraz ze spadkiem kosztów energetyki odnawialnej będziecie jej więcej instalować. Państwa europejskie zobowiązały się do wdrażania unijnej „mapy drogowej” i zwiększania udziału OZE do 2050 roku. Ważne jest, by wszystkie państwa UE znalazły wspólny kurs dla osiągnięcia tego celu. Jednak polityka energetyczna jest i w przyszłości dalej będzie narodowa. Każdy kraj musi sam ustalić optymalną dla siebie drogę do osiągnięcia celów. W przyszłości potrzebujemy za to bardziej zjednoczonego europejskiego rynku energii, zwłaszcza lepiej zintegrowanego rynku elektryczności.
* Claudia Kemfert, profesorka ekonomii, kieruje departamentem Energii, Transportu i Środowiska w Niemieckim Instytucie Badań Gospodarczych (DIW), a także katedrą Ekonomii Energetyki i Zrównoważonego Rozwoju w berlińskiej Hertie School of Governance.
** Kacper Szulecki, doktor nauk społecznych, politolog, Dahrendorf Fellow w Hertie School of Governance, gość departamentu Polityki Klimatycznej w Niemieckim Instytucie Badań Gospodarczych (DIW), członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 229 (22/2013) z 28 maja 2013 r.