Szanowni Państwo,
Matka-Polka Matce-Polce nierówna. Nasz ideał macierzyństwa oscyluje gdzieś między karmiącymi piersią kobietami z obrazów Stanisława Wyspiańskiego, a stereotypowymi wyobrażeniami w stylu tzw. syndromu Katarzyny Cichopek („mama ma być seksi”, „matka ma być supermatką” itd.). Jedno i drugie nijak ma się do rzeczywistości. Zwłaszcza, gdy chodzi o kobiety z mniejszych miejscowości i wsi.
Tematy kobiece są modne. Wciąż jednak dominuje w nich perspektywa wielkomiejska. Miejsca, w których codziennością jest bezrobocie, brak perspektyw powrotu do pracy, nieobecność żłobków, przedszkoli, ośrodków terapeutycznych, są omawiane mniej często. A przecież samo oddanie dziecka do żłobka czy przedszkola kojarzy się w polskich miasteczkach z prawdziwą batalią, jak pisali autorzy raportu „Ciemna strona macierzyństwa”. O polskiej polityce rozprawia się często używając abstrakcyjnych pojęć czy językiem emocji. W przypadku macierzyństwa po prostu warto przyjrzeć się doświadczeniu konkretnych osób.
Zapraszamy Państwa zatem do lektury Tematu Tygodnia poświęconego macierzyństwu w małych miastach i wsiach. O swoich historiach opowiadają cztery mamy. Monika jest matką autystycznego chłopca. Ze względu na reakcje współmieszkańców, obawia się wychodzić z nim na place zabaw – dlatego założyła kółko dla rodziców takich jak ona. Po to, aby wyciągnąć ich z domu, tłumaczy. Ignacy, syn Agaty, urodził się w 27 tygodniu ciąży i miał tuż po urodzeniu wylew krwi do mózgu. Agata żyje między dawnymi marzeniami o dobrym życiu – domu z ogrodem, spokoju małej miejscowości – a codzienną niemożliwością podróży z ważącym 20 kg małym inwalidą, rehabilitacją i lekarzami, którzy nie umieją ostatecznie zdiagnozować chłopca.
Ola, wracając z Japonii z dwójką dzieci, obawiała się, że nie zostanie zaakceptowana przez wspólnotę małej wsi, z której się wywodzi. Patrycja opowiada o tym, jak z potrzeby swobodnego poruszania się i braku miejskiej polityki prorodzinnej założyła wraz z przyjaciółmi „Malinową Mambę”, gdzie spotyka innych rodziców. Z naszymi bohaterkami rozmawia Aleksandra Sołtysiak, której teksty publicystyczne o macierzyństwie już publikowaliśmy w „Kulturze Liberalnej”.
Wszystkie cztery mamy – jak pisze Małgorzata Sikorska w specjalnym komentarzu do Tematu Tygodnia – znalazły się w sytuacji wyjątkowo trudnej. „Z jednej strony rodzenie dzieci jako obowiązek niemal narodowy oraz dyskusje o kryzysie demograficznym i „zastępowalności pokoleń”, z drugiej – brak przestrzeni i życzliwości innych w sferze publicznej”.
***
Jednocześnie zapraszamy Państwa na V Kongres Kobiet, na którym z całą pewnością można będzie spodziewać się także dyskusji na temat, o którym dziś mówimy. Podczas Kongresu „Kultura Liberalna” opiekuje się panelem „Feminizm wschodni, feminizm zachodni”, poświęconym kondycji polskiego ruchu kobiecego na tle europejskim. Wezmą w nim udział Paulina Bednarz-Łuczewska, Viera Böttcher, Teresa Kulawik, Enikő Pap i Małgorzata Tarasiewicz. Panel jest organizowany w partnerstwie z Fundacją im. Róży Luxemburg. Cały program Kongresu znajdą Państwo TUTAJ .
Zapraszamy!
Karolina Wigura
Monika. Mama siedmiolatka, mieszkanka miasta z 25 tys. mieszkańców.
– Twoje dziecko ma autyzm.
– Tak, ale nie w bardzo zaawansowanym stadium. Mogę się z nim dogadać: on mówi. Ale inni dorośli patrzą na mojego Sebastiana jak na jakiegoś dziwaka. Nikt nie ustąpi mi miejsca w kolejce w sklepie, kiedy mały zaczyna piszczeć. Jeśli to się dzieje, zostawiam zakupy i szybko wychodzimy. Mało wychodzę z synkiem, a już zwłaszcza na place zabaw. Próbowałam, ale wracałam ze łzami w oczach. Rzadko wychodzimy przed blok, chociaż wydawało się, że wszyscy sąsiedzi wiedzą już o chorobie. Przy dziecku z autyzmem nie jesteś w stanie kontrolować, czy nie sypnie piachem, nie zacznie nagle piszczeć. I to się innym dorosłym nie podoba. Czasami padały z ich strony wulgaryzmy w naszym kierunku. Ale najgorszy jest ich wzrok, czasem powie więcej niż słowa. To bardzo boli. Większość tych przykrości spada na mnie, bo to ja zajmuję się dzieckiem, tata Sebastiana pracuje. Taki mamy podział, musiałam zrezygnować z pracy ze względu na chorobę dziecka. Ale nie narzekam, lubię tę rolę.
– Sebastian chodzi do przedszkola?
Tak, i to jest świetna placówka, prywatna. Dyrektorka daje dużo ciepła i opieki, wsparcia zarówno dziecku, jak i mnie. W grupie Sebastiana zdrowym dzieciom wyjaśniono, na czym polega jego choroba. Opiekują się nim i pomagają. Czasem mam wrażenie, że te małe szkraby wiedzą więcej o autyzmie niż ich rodzice.
– To jest przedszkole integracyjne?
– Nie. Ale są w moim mieście dzieci, które chodzą do takiego przedszkola. Z tego co słyszałam, integracja jest na niby. Dzieci są upokarzane. Jedno dziecko, któremu zdarza się podczas posiłku zabierać jedzenie innym z talerzyków jest sadzane tyłem do innych.
– Próbowałaś zapisać dziecko do publicznej placówki?
– O miejsce w przedszkolu publicznym staraliśmy się, kiedy Sebastian chodził jeszcze do żłobka, ale się nie udało. Oboje pracowaliśmy, spełnialiśmy wszystkie warunki. Ale dyrektorka mówiła, że musiała przyjąć rodzeństwo i w ten sposób zabrakło miejsca dla naszego synka. To małe miasto, więc ludzie gadają. Dowiedzieliśmy się potem, że Sebastian nie dostał miejsca, bo dyrektorka miała obawy przed przyjęciem chorego dziecka. W tym przedszkolu prywatnym, do którego chodzimy, zorganizowano nawet terapię, tak że nie musimy już nigdzie indziej jeździć. A jeździliśmy na nią do sąsiedniego, większego miasta.
– Założyłaś grupę wsparcia dla rodziców dzieci z autyzmem. Jak to się stało?
– Moi znajomi mają córkę z autyzmem. Zawsze był problem, żeby się z nimi spotkać. Rozmawiałam o tym z moim partnerem, rozmawiałam z dyrektorką przedszkola. Ona wtedy powiedziała: my tu mamy warunki, dlaczego nie zaczniesz organizować grupy wsparcia? Ta grupa powstała z marzenia, żeby wyciągnąć innych rodziców z domu. Z dziećmi z autyzmem jest tak, że cały czas spędzacie tylko w domu albo na terapii. A my chciałyśmy stworzyć takie miejsce, żeby można było wspólnie popłakać, pośmiać się. Nikt nas tu nie ogląda jak przybyszy z innej planety. Czujemy się tacy trochę… normalni.
***
Patrycja. Mama dwóch synów: rocznego i czterolatka. Mieszkanka miasta z 25 tys. mieszkańców.
– Chodzisz z dziećmi do restauracji, kawiarni?
– Nie. Lubię chodzić do miejsc, gdzie dzieci mają przestrzeń. Tu zresztą nie ma dużo restauracji. Wysokie krzesełka dla dzieci są tylko w jednej. Tylko w jednej kawiarni jest malutki placyk zabaw, ale oczywiście czynny tylko latem. Żeby odpocząć, chodzę na spotkania z koleżankami, bez dzieci. Bardzo rzadko, ale to zawsze coś. Telefon kładę na stoliku, bo jak mąż zadzwoni… A i tak rozmawiamy głównie o dzieciach.
– Chodzicie na place zabaw? Są jakieś zajęcia dla dzieci?
– Mamy cztery nowoczesne place zabaw, pozostałe są stare. Mój syn chodzi do Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji na zajęcia dla przedszkolaków, one są za darmo. Kilka zajęć opuściliśmy, bo zaczynają się o 16.30, a my pracujemy do 16. Dom kultury ma zajęcia taneczne, albo z ceramiką. Jest też klub malucha. I karate, od 6 roku życia. Rodzice posyłają dziewczynki na tańce, na karate raczej chłopców…
– Jak poruszasz się po mieście?
– Samochodem, pieszo z wózkiem, mamy też rowery z fotelikami. Zlikwidowano komunikację miejską. Kuzynka ma niedługo rodzić, a nie ma samochodu, bo jej na to nie stać. My ją chętnie wszędzie zawieziemy, ale ona się boi, bo jeśli zacznie rodzić w nocy, co robić? Karetka musi jechać aż z sąsiedniego miasta. Można też taksówką, dzwoni się bezpośrednio do znajomego kierowcy, bo nie ma w naszym mieście centrali. Poruszając się z wózkiem po mieście, muszę mieć wyuczone trasy, bo krawężniki są wysokie, nie ma podjazdów. Zimą jest gorzej, osiedlowe drogi jeszcze są odśnieżane, ale już nie te, które prowadzą do miasta. Nie ma też drogi rowerowej.
– Masz wrażenie, że miasto wspiera rodziców, że jest polityka prorodzinna?
– Nie mam, bo jej nie ma. Poza dniami naszego miasta i rajdami rowerowymi nic nie jest organizowane. Imprezy rodzinne organizujemy my i stowarzyszenie, które założyliśmy. Zaczęło się tak, że nasi mężowie i partnerzy grali w piłkę. Chcieli zebrać własną drużynę, a wtedy wpadłam na pomysł, żeby powstała nasza akcja „Malinowa Mamba”. Nasi mężowie po meczach chcieli napić się piwa, a żebyśmy im nie marudziły, zaczęliśmy organizować to dla nas wszystkich wspólnie. Za tydzień na przykład piknik organizuję ja. Potem ktoś inny. To daje wielką energię.
***
Agata, mama dwóch synów: gimnazjalisty i siedmiolatka, mieszkanka gminy z 2 tys. mieszkańców.
– Co się stało z Ignacym?
– Nie wiemy do końca, nigdy nie został w pełni zdiagnozowany. Urodził się w 27 tygodniu ciąży, ważył 900 gramów. Miał po urodzeniu wylew krwi do mózgu. Ja leżałam wtedy w Poznaniu, chorowałam na zapalenie jelit. Mały ma stwierdzony przykurcz ścięgien Achillesa, ale co się stało z jego psychiką, nikt do końca nie wie. W Łodzi stwierdzono zaburzenie psychoruchowe z cechami autyzmu, ale zaznaczono, że to nie jest do końca pewne. W Koninie lekarka wypisała diagnozę: „głębokie upośledzenie psychiczno-ruchowe”, ale tylko na rok.
– Jak wam się żyje?
– Ponieważ schorzenie nie jest opisane jako konkretna choroba, nie możemy dostać dofinansowania. A przydałoby się, na wiele rzeczy. Ignacy ma problemy z chodzeniem. Chodzi tylko na palcach, sam przejdzie najwyżej 200 metrów. Ma 7 lat, ale robi nadal w pieluchę i jeździ w wózku. Do dziecięcego się już nie mieści, specjalistyczny jest za drogi. Specjalne krzesełko do karmienia kupiliśmy za tysiąc złotych w internecie. To i tak tanio.
– Nie przysługuje wam opieka społeczna?
– Chciałam, żeby Ignacy chodził do ośrodka rehabilitacyjno-edukacyjno-wychowawczego. Zależy mi na rozwijaniu u niego umiejętności samodzielnego życia. Długo nie mogliśmy dostać tam miejsca, bo nie przyjmowano małych dzieci, dopiero takie, które mają obowiązek edukacyjny. A nam przysługuje 25 godzin takiej opieki tygodniowo. Ośrodek Pomocy Społecznej powinien był nam zapewnić opiekunkę, ale nie chcieli. Tłumaczyli, że to dlatego, że mieszkam na wsi – nawet mimo tego, że mój meldunek jest nadal w miasteczku obok. W ośrodku gminnym powiedziano mi, że nie ma w tym roku zaplanowanych tego rodzaju wydatków i brakuje kadry. Kiedy to usłyszałam, nawet nie drążyłam dalej, bo nie chciałabym, żeby ktoś bez kwalifikacji opiekował się moim dzieckiem. To nie jest kopanie rowów.
– Wychodzicie?
– Nie chodzę na place zabaw, bo kiedy dzieci biją Ignacego, dorośli nie zwracają na to uwagi. Kiedy jeździmy na wakacje, inni ludzie mówią, że im przeszkadza, że przyjechali odpocząć, a Ignacy komunikuje się tylko krzykiem i piskiem. Zawsze trzeba wejść w dyskusję, tłumaczyć. Zawsze trzeba walczyć. Nie chodzimy też na imprezy rodzinne. Żadne tam imieniny, pogrzeby czy chrzciny. Nikt z rodziny nam tego nie powie, ale my wiemy, że on przeszkadza. Goście przychodzą bardzo rzadko, bo nie wiedzą, jak mają zachowywać się przy takim dziecku. Dobrze, że mieszkamy we własnym domu, bo w ten sposób mamy sąsiadów z głowy. Ignacy jak się zdenerwuje, wali pięściami w ścianę. Czasem, jak rozmawiam przez telefon, ludzie mnie pytają, czy mamy remont, bo takie hałasy słychać.
– Co robi twój mąż?
– Pracuje. Kiedyś dorabiał za granicą, teraz nie może, bo mnie musi ktoś pomóc. Choćby zakupy zrobić. Mamy jedno auto, autobusy tutaj nie są dostosowane do podróży z 20-kilogramowym upośledzonym chłopcem. Więc jeśli czegoś mi brakuje, muszę czekać na Szymona. Brakuje chleba, jajek, masła – czekam na Szymona.
– Poza autobusami, jak jest z przygotowaniem miasta dla rodziców z niepełnosprawnymi dziećmi?
– Może tak: nie chodzę na festyny gminne, bo to wyprawa na Księżyc. Podobnie jak niechętnie jeździmy na rehabilitację do ośrodka w sąsiednim mieście. Rehabilitacja jest na pierwszym piętrze, a optyk – na parterze. Jest schodowłaz, to taka winda, ale ona jest dla wózków inwalidzkich, my takiego nie mamy. Cuda tam robiłam, nogą ją podtrzymywałam, teraz nauczyłam się dzwonić do nich z wyprzedzeniem, że przyjeżdżamy i żeby pomogli. Tylko czy to jest rozwiązanie? Byłam przez pewien czas w Wiedniu, tam fenomenalnie dało się poruszać metrem, podczas gdy ja tu nie mogę dojechać do miasta. Ludzie patrzyli inaczej, dawali Ignasiowi cukierki. A tu w Polsce ten wzrok mówi tylko: no idź już do domu.
***
Ola, mama dwójki dzieci: sześcioletniej córki i trzyletniego synka. Mieszkanka gminy z 3 tys. mieszkańców.
– Masz dzieci z Japończykiem.
– Jestem na drodze ku rozwodowi, ale na razie zapoznaję się z możliwościami, jak tego dokonać. W naszym przypadku dochodzi prawo japońskie, co utrudnia sprawę. Korzystam z bezpłatnych porad w jednej z organizacji w pobliskim mieście. Mój mąż do dziś nie chce przyjąć do wiadomości, że stosował przemoc psychiczną. Przemoc utożsamia tylko z biciem. Kontrolował mnie, z kim się przyjaźnię, z kim rozmawiam bądź piszę przez Skype, sprawdzał moje paragony z zakupów, szantażował, okłamywał, manipulował. Aż mi czasem wstyd, że dałam się tak wplątać. Z wykształcenia jestem pedagogiem, ale w Japonii nie pracowałam zawodowo, w papierach byłam żoną opiekującą się małżonkiem. Miał niedziałające nerki. Jeździł na hemodializy trzy razy w tygodniu. Później, po urodzeniu córki, miał przeszczep, ale doszły problemy ze zwojami nerwowymi. Przez sześć lat masowałam mu stopy, nogi aż po pachwiny, ręce, plecy, sztywniejący kark. Nawet kilka razy dziennie. Nadużywał tego.
– Kiedy wróciłaś do Polski?
– Rok temu. Otrzymałam pomoc od japońskiego urzędu miasta, gdzie była sekcja do spraw przemocy w rodzinie. Także siostry zakonne i ambasada RP w Tokio służyły radą i wsparciem dotyczącym np. tłumaczenia rozmów. Dzięki temu umieszczono mnie z dziećmi w schronisku. Moja rodzina i przyjaciele złożyli się na bilety – i tak jestem w Polsce. Żyję razem z mamą w bloku, w sąsiedztwie czynnych i emerytowanych nauczycieli, w pobliżu szkoły i przedszkola. Dwa kroki od budynku jest nowy orlik. Tam dzieci mogą się wybiegać i zmęczyć.
– Jakie są różnice między Japonią a Polską?
– Tutaj nie ma świetlic, w których dzieci uczą się postaw społecznych, tego jak działać, pracować w grupie. Niezbyt dobrze jest z przedszkolami: z powodu braku sal w tym roku szkolnym nie przyjęto ani jednego nowego 3-latka. Nie jest dobrze z opieką zdrowotną. Moja córka jest alergiczką i ma astmę. U nas jest tylko jeden lekarz rodzinny i jeden pediatra, więc musimy na specjalistyczne badania jeździć do Poznania. Pogotowie: dopiero w Pniewach – 10 km stąd lub w Szamotułach – 35 km od nas. Na wsi ludzie liczą się z tym, że karetka może nie dojechać na czas albo z opóźnieniem. To jest jakby wliczone w organizację wzajemnej pomocy. Każdy ma swój transport albo zabiera się autem z kimś innym. Istnieje pomoc sąsiedzka.
– Jak odnoszono się do twoich dzieci? Były kłopoty z tolerancją ze względu na ich orientalną urodę?
– W tej wsi mieszkałam od dzieciństwa i ludzie mnie znają. Nie odczułam z ich strony żadnej negatywnej reakcji, ja jestem swoja, a to, że mam dzieci z osobą innej narodowości, nie jest dla nich problemem. Taką mam nadzieję, bo plotek na ten temat nie słyszałam. Najbardziej bałam się o córkę, ona wychowywała się częściowo w Japonii i jest trochę podobna do ojca, nie wiedziałam, jak da sobie radę. Szybko się jednak przystosowała, to dzielna dziewczynka, od września pójdzie do szkoły. U synka trudno doszukać się orientalnej urody. Choć już w Poznaniu z tolerancją jest inaczej. Czasem widzi się pozytywny wyraz twarzy przechodnia, nieraz jednak widzę w oczach ludzi jakby zgorszenie, emocje kierowane raczej do mnie. Może wynika to z tego, że człowiek w wielkim mieście czuje się bardziej anonimowy? W małym mieście czy wsi jest kontrola społeczna. Choć jest i dulszczyzna, której od dziesiątek lat nie umiemy się wyzbyć.
* Autorki koncepcji Tematu tygodnia: Aleksandra Sołtysiak, Karolina Wigura.
** Współpraca: Ewa Serzysko.
*** Autorka ilustracji: Agnieszka Wiśniewska.
„Kultura Liberalna” nr 231 (24/2013) z 11 czerwca 2013 r.