To oczywiście nieco naciągana próba pokazania, że Wimbledon wcale nie jest przedsięwzięciem klasowym i że to również igrzyska dla gawiedzi. No ale w końcu nikt nie zmaga się z udawaniem, że klasowość nie istnieje tak bardzo jak Brytyjczycy. Mimo wszystko codziennie, bladym świtem okolice „All England Club”, na kortach którego odbywają się zawody, oblegają tłumy śmiałków marzący o zobaczeniu zmagań tenisowych na żywo.

Zmotywowana własnym niedawnym powrotem do tenisa (wprawdzie na korty AWF-u, a nie „All England’s Club”) poszłam i ja. Uzbrojona w nowo nabyty entuzjazm do sportu, którym ostatni raz fascynowałam się za czasów Peta Samprasa (pierwsza miłość) i Andre Agassiego, pomyślałam, że z takim nastawieniem niestraszna mi będzie żadna kolejka. Po drodze przypomniałam sobie, że kiedyś z tenisem byłam naprawdę blisko. Do tego stopnia, że na bierzmowaniu wybrałam imię Stefania. Księdzu powiedziałam, że to na cześć kardynała Wyszyńskiego. Tak naprawdę robiłam to dla Steffi Graf.

Na pierwszy rzut oka kolejka wcale nie wygląda groźnie. Zapala się światełko nadziei. „Phi, jak w Kuźnicach na Kasprowy Wierch za starych czasów”, pomyślałam. Ale potem zobaczyłam, że ona zakręca. Jeden zygzak, drugi zygzak, trzeci zygzak. No dobra, może trochę dłuższa. Dziesięć (!) minut później dotarliśmy nareszcie do końca kolejki. Jesteśmy na środku jakiegoś pola z przystrzyżoną trawą tak daleko, że nawet nie domyślam się, w którym miejscu są korty. Może to i lepiej. Chwilę później podchodzi do nas steward i rozdaje nam numerki kolejkowe. Mamy odpowiednio numerek 24563 oraz 24564. Nie ma więc mowy o instytucji kolejkowego ‘stacza’, nie ma szans na żadne ‘rezerwowane’ miejsce albo nieopatrzne wepchnięcie się przed szereg. „Aa, no dobra trochę inaczej niż w Kuźnicach” – myślę. Pocieszenie jest takie, że kolejka się rusza, więc gdzieś tam w głębi serca tli się nadzieja. Jestem głodna, więc rozglądam się za pierwszą porcją wimbledońskiego junk foodu. Kiedy wracam z lodem włoskim mój kolejkowy towarzysz trzyma w dłoni „Przewodnik po staniu w Kolejce na Wimbledonie”. To wtedy dowiaduję się, że stoimy nie tyle w kolejce co w Kolejce (The Queue niczym The Queen). Kolejka to (podobnie jak The Queen) cała instytucja. „Takie rzeczy tylko w Anglii” – słychać kolejkowe szmery. „Przewodnik po staniu w Kolejce na Wimbledonie” działa na „współstaczy” bardzo integrująco. Włosi stojący za nami tłumaczą nam, że u nich, nikt by tak grzecznie nie stał. Jacyś Francuzi dodają, że u nich to pewnie byłby przewodnik o tym, jak ominąć kolejkę.

„Przewodnik”, biorąc pod uwagę okoliczności, okazuje się tak fascynującą lekturą, że na jakieś 30 minut skutecznie odwraca naszą uwagę. Analizujemy jakie bilety kupić i czytamy „Normy postępowania i zachowania w Kolejce”. Interpretacja zdania zabraniającego „ekscesywnego picia alkoholu” pochłania naszą uwagę tak bardzo, że nawet nie orientujemy się, że zaczyna kropić. Brytyjki przed nami wyciągają peleryny, zakładają kalosze, pochłaniają trójkątne kanapki z pudełek i nalewają sobie szampana do plastikowych kieliszków. Spoglądam na mojego towarzysza. No tak – my to nawet nie mamy parasola. Tymczasem nasza kolejka zbliża się do pola namiotowego, a raczej namiotów ustawionych nienagannie w dwóch szeregach. „A ci to co tu robią?” – pytam. „Czekają na jutro rano, żeby ustawić się w kolejce”. Ale i tu nic nie jest przypadkowe. Kolejność namiotów decyduje o kolejności w kolejce. O 5.30 stewardzi budzą towarzystwo w namiotach i wszyscy biwakowicze dzielnie stają do kolejki. Już zaczynam żałować, że jakiś ważny element wimbledońskiego doświadczenia mnie omija, ale chwile później przypominam sobie, że nigdy nie spałam w namiocie, więc postanawiam odpuścić. W końcu ja jestem tu po to, żeby obejrzeć mecz tenisowy.

Pada coraz mocniej. Do Brytyjek przed nami podchodzi steward i mówi, że jedynie na korcie centralnym da się grać. Mecze na pozostałych kortach zawieszono. Prognoza pogody wygląda kiepsko. Wejście na kort centralny kosztuje 58 funtów, wejście na obiekt 14. To jest ten moment, kiedy pewnie należałoby pójść do domu. My jednak nie odpuszczamy. W końcu stoimy już 1,5 godziny, a poza tym nikt przed nami nie rezygnuje. Spoglądam na niebo. „Patrz tam – chyba się przejaśnia”, mówię.

Mija kolejne 45 minut i teraz to już naprawdę leje. Mój towarzysz opowiada mi, że jego przyjaciel jest członkiem „All England Club” i dysponuje super miejscami na najlepsze mecze. Co roku bilety służą mu do podrywu dziewczyn. „Ale ma jedną zasadę” – podkreśla mój towarzysz. „Dziewczyna musi mieć dwa razy mniej lat niż on plus 5”. Liczę. No nie, i ten sposób nie dla mnie. Pozostanę feministką. Już wiemy, że dzisiaj mecze na pewno nie zostaną wznowione. Być może mamy szansę na końcówkę meczu Djokovica na korcie centralnym, ale za chwile dowiadujemy się, że grają już trzeciego seta, a my jeszcze mamy trochę stania przed sobą. Ale widzimy już bramę. Jeszcze tylko ‘security scan’, przejście przez mostek i możemy kupić bilety. Już nie za 14 funtów, ale za 5.

Jest 20.20. Jesteśmy kompletnie przemoczeni. Minęły prawie 3 godziny od czasu, kiedy zaczęliśmy stać. Ale wreszcie jesteśmy. Magia. Widzę kort centralny. I kort nr 1. Biegniemy na górkę zwaną „Aorangi Terrace” gdzie stoi wielki ekran. Djokovic gra piłkę meczową…

Mijamy restauracje i loże dla vipów, tablice z rozgrywkami, zdążymy jeszcze zrobić zdjęcie na Korcie nr 1 zanim w przemiły sposób wyrzucą nas ochroniarze. W kantynie zjadamy kolejną porcję junk foodu, zapijamy rybę z frytkami winem z bąbelkami, jemy truskawki … Tak smakuje szczęście.

Wracam do domu przemoczona, zmarznięta, zmęczona, ale za to z naklejką „Stałam w deszczu w Kolejce na Wimbledonie”. Właściwie, jestem całkiem zadowolona z mojego „Wimbledon experience„. Mój sąsiad Richard, który zaciąga robotniczym akcentem z północnego Londynu, żeby ukryć fakt, że jest chłopcem z dobrego domu nie może uwierzyć „Chryste, dałaś się nabrać na tą klasową farsę z przedrożonymi truskawkami i szampanem? Mam nadzieję, że przynajmniej zobaczyłaś choć trochę tenisa”. No cóż…