Porównywano te wydarzenia do sytuacji w Europie w latach 1980/1981 i 1989. Wielu ekspertów ponownie usiłowało narzucić na Bliski Wschód proste (czasem nawet prostackie) mechanizmy kostki domina. Teraz już nie słychać tego chóru podnieconych entuzjastów. Okazało się bowiem, że – jak zwykle – na Bliskim Wschodzie wygrywa albo islam, albo to, czego nie potrafimy przewidzieć. Jedno jest pewne – nie sprawdzi się to, czego absolwenci politologii nauczyli się na zajęciach z prognozowania.

Arabska wyliczanka

Co się stało od tego czasu? W Tunezji w wyniku wyborów wygrała partia An-Nahda, wywodząca się ze Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Bracia Muzułmanie wygrali wybory w Egipcie. W Libii Mu’ammar al-Kaddafi przeszedł krwawo do historii. Syria toczy walki z samą sobą. Pozostałe kraje regionu trwają we względnym spokoju.

Wróćmy szerzej do tej wyliczanki. W Tunezji panuje raczej spokój. An-Nahda, ugrupowanie umiarkowanie fundamentalistyczne, próbuje znaleźć odpowiednie miejsce dla religii, nie czyniąc z tego jednak sztandarowego zadania. Za wzór stawia sobie tureckie władze pod przywództwem Recepa Tayyipa Erdoğana (co ostatnio nie jest odbierane pozytywnie, szczególnie na Zachodzie). Stopniowo An-Nahda uczy się rządzić krajem. Nie jest to łatwe, jeśli ma się jedynie opozycyjne doświadczenia. Tylko od czasu do czasu słychać o niewielkich protestach, ale gospodarka dźwiga się z chwilowej zapaści – turystyka odżywa, słychać o nowych planach, choć oczywiście więcej o obietnicach.

Libia okazuje się jednym wielkim znakiem zapytania. Tak naprawdę nie wiadomo, kto tam rządzi. Niewiele słychać o konfliktach, ale też o sukcesach nic nie wiadomo. Interwencja Zachodu pomogła w obaleniu Al-Kaddafiego – co dalej, tak naprawdę nie wie nikt. Sami Libijczycy pewnie też nie. Mają zresztą bardzo dużo do zrobienia. Utopijny system dżamahirijji, jaki wprowadził twórca „trzeciej teorii światowej”, sprawił, że w kraju od podstaw trzeba budować cały system polityczny i gospodarczy. I mam nadzieję, że tym właśnie Libijczycy zajmują się w pierwszym rzędzie. Nie zdradzają jednak swoich tajemnic na zewnątrz.

W Egipcie w zeszłorocznych wyborach wygrali Bracia Muzułmanie. Jak każde ugrupowanie opozycyjne przede wszystkim obiecywali. Rzecz jasna, w ciągu kilku miesięcy niewiele z tych obietnic dało się spełnić, szczególnie w zakresie gospodarki. A trzeba pamiętać, że w Egipcie jest dużo więcej do zrobienia, niż w Tunezji. Tutaj zadanie Braci Muzułmanów było dużo większe. A jeśli gospodarka dobrze nie funkcjonuje, to wszystkie inne dziedziny życia stają się niejako mniej istotne. Wszelkie przejawy niezadowolenia wynikające z kwestii ekonomicznych przenoszą się na politykę, przede wszystkim wewnętrzną. Tak stało się w Egipcie.

Demokratycznie wybrany w czerwcu 2012 roku prezydent Muhammad Mursi został obalony w wyniku puczu wojskowego – dokładnie rok po zaprzysiężeniu na tym stanowisku. Tworząca się junta pod przywództwem generała As-Sisiego, zasłaniając się cywilnym urzędnikiem na stanowisku prezydenta, faktycznie przejmuje władzę. Na ulicach giną dziesiątki zwolenników Mursiego. Egipscy wojskowi nie bardzo potrafią inaczej, bo gdzie i kiedy mieliby się tego nauczyć? To przecież ta sama armia, co za czasów prezydenta Mubaraka. Wtedy też, wraz z policją, prześladowała Braci Muzułmanów.

Gdy to piszę, burzy się Kair, a za nim inne miasta. Świat zaś nie może się zdecydować – czy bronić demokratycznie wybranego fundamentalisty czy obalającego go wojskowego. Znikąd podpowiedzi… Niektórzy obserwatorzy obawiają się nawet syryjskiego scenariusza, co nie jest wykluczone. Największy problem mają bez wątpienia Stany Zjednoczone, dla których Egipt jest od dziesięcioleci gwarantem względnej równowagi politycznej na Bliskim Wschodzie. Pozostawał nim także za rządów Mursiego. Obalenie go oraz prześladowania przywódców Braci Muzułmanów przez puczystów to powtórka z polityki sprzed 2011 roku Bracia Muzułmanie działający nielegalnie w podziemiu politycznym mogą być bardziej niebezpieczni, niż kiedy stoją u steru władzy.

Brak domina

Tak, bliskowschodnia polityka to nie kostki domina. Dowodzi tego także sytuacja w Syrii. Obalić Baszara al-Asada czy nie? Popierać go czy wysłać przeciwko niemu wojska? To jedno z ważniejszych pytań, jakie krążą po gabinetach ministrów spraw zagranicznych w krajach Wschodu i Zachodu. I znów nie ma jednej odpowiedzi. Każda skażona jest jakimś „ale”. Na przykładzie Syrii po raz kolejny zobaczono, że na Bliskim Wschodzie nie ma żadnych reguł. Od wielu miesięcy Syria krwawi, ale, co interesujące, nie ma żadnego większego ruchu społecznego, który w sposób jednoznaczny chciałby obalenia Al-Asada. Walczy tylko armia Al-Asada z opozycyjną, enigmatyczną w swej ideologii Wolną Armią Syryjską. Nie ma w Damaszku odpowiednika placu Al-Tahrir. W Kairze Egipcjanie (a przynajmniej ich cześć) zdążyli się już dwukrotnie ucieszyć z obalenia prezydenta, a Syryjczycy nadal mają Al-Asada. Może go chcą?

I choć tyle się zmienia, można podsumować – na Bliskim Wschodzie bez zmian. Niczego nie da się przewidzieć, ale wszystkiego można się spodziewać. A zatem dalej nie bardzo widać paraleli do europejskich przełomów końca XX wieku. Państwa zachodnie powinny kontynuować swoją bardzo powściągliwą politykę.

** Serdecznie zapraszamy do lektury całego tematu tygodnia: Bliski Wschód 2013. Wstyd Zachodu?