Odwiedzając wystawę „Alive. New design frontiers” w paryskim Espace Fondation EDF, obok krzeseł porośniętych przez grzyby czy form użytkowych stworzonych przez pszczoły, zwiedzający napotyka frapujący slideshow – płynnie zmieniające się zdjęcia kurtek, które wyglądają na skórzane ramoneski, ale są lekko przezroczyste. Towarzyszący im eksponat zbija lekko z tropu. Kobiecy brązowy pantofel na koturnie, który – podobnie jak wyżej wspomniane kurtki – wygląda na skórzany, a jednak jest wykonany z materiału cienkiego jak papier.
Suzanne Lee, autorka projektów i wykładowczyni Central Saint Martins, która stoi za marką Bio Couture, by stworzyć swoje półtransparentne ubrania, zaprzęgła do pracy bakterie. Pomysł, by prosić przyrodę o produkcję materiałów, gdy modowy mainstream wytwarza je w najczęściej skandalicznych warunkach w Azji Południowo-Wschodniej, jest wyjątkowo pociągający.
Lee przez nazwę swojej marki, Bio Couture, nawiązuje do tradycji haute couture – wyrafinowanego, misternego francuskiego krawiectwa. Niegdyś przeznaczone dla europejskiej arystokracji, dziś dostępne jest głównie dla klientek z Rosji oraz Dalekiego i Bliskiego Wschodu, haute couture jest nie tylko kaprysem dla elit (dawniej politycznych, dzisiaj gospodarczych) – jest przede wszystkim symbolem najwyższej jakości. O tę jednak nie jest dziś łatwo. Ekologiczna bawełna z ekologią miewa niewiele wspólnego, a niskie koszty materiałów i produkcji sprawiają, że większość noszonej przez Europejczyka odzieży w bardzo krótkim czasie nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Kryzys gospodarczy popycha nawet modowe marki o ugruntowanej pozycji do finansowych cięć. Nasuwa się więc pytanie: w jaki sposób można etycznie produkować odzież, by bez utraty jakości obniżyć koszt jej produkcji?
Projekt Lee wydaje się genialnym rozwiązaniem tego problemu. Nie dość, że bakterie to darmowi pracownicy, to jeszcze tkają materiały nie z coraz trudniejszej w uprawie bawełny, lecz z zielonej herbaty. Kuratorzy „Alive” nazywają Bio Couture spekulacją na temat alternatywnej przyszłości, w której, zamiast bazować na ropopochodnych materiałach bądź uprawiać bawełnę na obszarach potrzebnych do hodowania pożywienia, będziemy w stanie przesunąć produkcję odzieży do sfery biotechnologii.
Działanie Lee jest ekscytujące z jeszcze jednego powodu. Projektantka nie ukrywa, w wyniku jakich procesów pozyskuje celulozę, z której produkuje modele swoich ubrań. Jest to bezprecedensowe zjawisko w świecie biotechnologii, w którym receptury zwykło się natychmiastowo patentować w lęku przed plagiatem. Lee nie obawia się, że ktoś inny za pomocą kombuczy zacznie produkować ubrania we własnej łazience. Wolne upowszechnianie własnego know-how jest wyznacznikiem kultury „makerów”. Ci kojarzeni są raczej z klasycznym DIY – majsterkowaniem, gotowaniem czy szydełkowaniem, a ostatnio coraz częściej także z drukiem 3D. Lee przez swoje działanie również skręca nie tylko w stronę high techu, ale też kultury „zrób to sam”, która przestaje być niszowym kaprysem. Świadczy o tym globalne szaleństwo blogowo-kulinarne, opierające się na darmowym udostępnianiu przepisów. W tym trendzie znajduje się także powstawanie kawiarnio-szwalni (np. poznańska Nitka czy krakowskie Slow Fashion Cafe), publikowanie przez projektantów wykrojów ubrań (głośny już w Polsce dres Maldorora) czy renesans przydomowego pszczelarstwa oraz ogrodnictwa. Skoro można hodować pomidory na balkonie, a pszczoły na dachu, to właściwie dlaczego nie hodować spodni w wannie?