Pisałem o tym już w swoim czerwcowym felietonie. Burmistrz warszawskiego Ursynowa, Piotr Guział, kierujący akcją referendalną, sukcesywnie informował, ile głosów już zebrał i jak bardzo liczba ta świadczy o tym, że warszawiacy chcą odwołania pani prezydent. Teraz osiągnął – przynajmniej w jakimś stopniu – swój cel. Zaistniał w mediach, a jego akcja będzie miała swój finał. Jedyne, co zastanawia mnie w tej chwili – mniej nawet, niż wynik samego referendum – to pytanie, czy Guział będzie w stanie przekuć ten negatywny elektorat, zbudowany na frustracji i negatywnych emocjach, w coś konstruktywnego.
Nie należę do zwolenników inicjatywy Piotra Guziała, jednak niesprawiedliwością byłoby powiedzieć, że jest ona porażką na całej linii. Jeszcze zanim ogłoszono, że referendum się odbędzie i kiedy to się stanie, poruszyło ono dotychczasowe miejskie struktury. Ratusz warszawski otworzył się na środowisko aktywistów miejskich oraz na mieszkańców. Nie zlikwidowało to, rzecz jasna, wszystkich problemów, jednak stanęliśmy wszyscy razem przed zupełnie inną władzą. Tak to już pewnie zostanie. Od teraz, kto nie usiądzie za sterami miasta, ten będzie musiał mieć ludzi od kontaktów z aktywnymi środowiskami, którzy będą uczęszczać na debaty i komunikować ruchy Ratusza. Jeśli tego zabraknie, mieszkańcy znowu upomną się o swoje, czyli o to, co już otrzymali. Podkreślmy: to się wydarzy niezależnie od tego, czy pani prezydent się utrzyma, czy też nie. Ten czynnik warto odnotować, ponieważ przy całej negatywnej energii, jaka jest skoncentrowana wokół referendum, to właśnie on ma pewną dozę pozytywności. To jednak nie jest bezpośrednim dziełem samego Guziała, a władz, które mimo wszystko jeszcze trzymają karty w ręku.