Z Zygmuntem Baumanem rozmawia Adam Puchejda
Jaka pańskim zdaniem będzie lewica przyszłości? Obyczajowo konserwatywna, kładąca duży nacisk na redystrybucję dochodów, niechętna Europie czy awangardowa, radykalnie ekologiczna, walcząca o prawa człowieka?
Żadna z tych. Przedstawione przez pana charakterystyki nie obejmują złożoności zagadnienia współczesnej lewicy. Od dawna mamy do czynienia z dwoma sposobami na budowanie lewicy, z których każdy jest niestety błędny. Wciąż wpływowy pozostaje pomysł na tworzenie lewicy przez upodobnienie się do prawicy, z dołączeniem, rzecz jasna, obietnicy, że my to samo, co robi prawica, zrobimy po prostu lepiej, sprawniej. Zważmy, że najdrastyczniejsze posunięcia rozmontowywania państwa socjalnego były dziełem rządów socjaldemokratycznych. O ile prorokinią i misjonarzem religii neoliberalnej była Margaret Thatcher, to religię tę uczynił państwową laburzysta Tony Blair.
Drugi sposób konstruowania lewicy to koncepcja tak zwanej „tęczowej koalicji”. Zakłada się w niej, że jeśli zgromadzi się pod jednym parasolem wszystkich niezadowolonych, bez względu na to, co im doskwiera, powstanie potężna siła polityczna. Tyle że wśród rozczarowanych i sfrustrowanych istnieją bardzo ostre konflikty interesów i postulatów. Wyobrażanie sobie lewicy, która np. składałaby się z jednej strony z dyskryminowanych promotorów małżeństw jednopłciowych, a z drugiej – z prześladowanej mniejszości pakistańskiej, jest receptą na rozpad i bezsiłę, a nie na integrację i moc efektywnego działania. Koncepcja „tęczowej koalicji” musi owocować rozmywaniem lewicowej tożsamości, rozmazaniem jej programu, a i obezwładnieniem postulowanej „siły politycznej” już w momencie jej narodzin.
Na czym jednak lewica może budować swój program? Jacques Julliard, który w swojej najnowszej książce, „Les gauches françaises 1762–2012”, krytycznie przeanalizował dziedzictwo francuskiej lewicy, twierdzi, że lewica może dziś odwoływać się co najwyżej do idei sprawiedliwości. Nie może już mówić nawet o postępie, ponieważ z niepokojem spogląda na technikę, będącą jego ucieleśnieniem, z sympatią zaś na ekologię, która ex definitione dąży do konserwowania, a nie zmiany.
Z pewnością na potencjale lewicy odbił się znacząco upadek komunizmu. Przez długie dziesięciolecia „porządek dnia” dla reszty świata ustalany był już przez sam fakt istnienia komunizmu z jego programem społecznej alternatywy. Z entuzjazmem czy bez, idąc za instynktem samozachowawczym, owa reszta imała się zadań zaczerpniętych z tego programu – takich jak walka z niedolą, upokorzeniem i upośledzeniem ludzkim, odpowiednia rekompensata za rolę klasy robotniczej w procesie tworzenia bogactwa, walki z nierównością, a o sprawiedliwość społeczną, dostępną dla wszystkich edukację i opiekę zdrowotną, bezpieczną starość czy ubezpieczenie na wypadek poniesionej indywidualnie życiowej klęski. Tak więc socjaldemokracji, mającej paradoksalnie potężnego sojusznika w swym zaciekłym wrogu, łatwiej przychodziło forsowanie jej programu socjalnego. Trzeba też przyznać, że „reszta świata” realizowała zadania narzucone jej przez komunistyczne zagrożenie z o ileż większym powodzeniem niż komunizm sam! Dziś nie ma już komunistycznego straszaka, więc programy polepszania ludzkiego bytu są w odwrocie…
W sferze praktyki tyleż lakonicznie, co celnie ujął to Gerhard Schröder, mówiąc: „Nie ma niczego takiego jak gospodarka kapitalistyczna i socjalistyczna. Jest tylko gospodarka dobra i zła”. W tym sensie rządy centroprawicy i centrolewicy rywalizują o godność najwierniejszej kongregacji w Kościele PKB. Obie strony politycznego wachlarza u steru państwa zgodne są co do statusu wzrostu gospodarczego jako lekarstwa na wszystkie bolączki społeczne i co do wzrostu konsumpcji jako miary dobrych rządów. Reszta jest wyborczą propagandą. Innymi słowy, lewica na dobrą sprawę nie ma programu poza licytowaniem się z prawicą o to, kto proces odchodzenia od programów polepszania życia przyspieszy i kto wygra najbliższe wybory. O tworzeniu alternatywy dla schorzałych i nieprzyjaznych ludziom urządzeń społecznych nie ma w ogóle mowy.
Lewicę składamy zatem do grobu?
W żadnym razie. Lewica nie straciła dziś możliwości zachowania i utwierdzenia swojej tożsamości. Wymieńmy choćby dwie zasady, nierozłącznie z „lewym” spojrzeniem na współżycie ludzkie skojarzone. Pierwsza to odpowiedzialność wspólnoty za wszystkich swych członków, a konkretnie ubezpieczenie każdego z nich przed życiowym niepowodzeniem, odmową godności, upośledzeniem i upokorzeniem. Spełnieniem tej zasady był, przynajmniej w jego intencjach i początkowej formie, model społeczeństwa zwany popularnie „państwem dobrobytu”, w którym szło nie tyle o przysparzanie dochodu, ile o oparcie na trwałych fundamentach i udokumentowanie współzależności członków wspólnoty, powszechności prawa do społecznego uznania i godnego życia, oraz wynikającej stąd społecznej solidarności. Słuszniej więc zwać go byłoby „państwem społecznym”. Druga natomiast zasada to wycena jakości społeczeństwa nie średnią dochodów, ale dobrostanem najsłabszego z jego sektorów (podobnie jak w przypadku łańcucha, którego wytrzymałość nie mierzy się wszak średnią wytrzymałością ogniw, ale wytrzymałością najsłabszego).
Kto mógłby jednak realizować taki program? Partie lewicowe, które w różnych krajach odwoływały się do interesów klasy robotniczej, praktycznie zniknęły z politycznej sceny. Nowa lewica natomiast większe znaczenie przywiązuje do zagadnień kultury i obyczaju niż do ekonomii i redystrybucji. Jak dotąd próba połączenia pewnego rodzaju moralnego liberalizmu z regulacją gospodarki się nie udaje. Dawna klasa robotnicza okazuje się dla arystokratycznej lewicy zbyt konserwatywna i wsteczna, a lewica stawiająca na prawa jednostkowe obawia się kolektywizmu klas pracujących, nacjonalizmu, niechęci do inności itp. Jak lewica może znaleźć wyjście z tego klinczu?
Korzenie zjawiska, które pan opisuje, sięgają głębiej. To nie stosunki wzajemne między „lewicą” a „klasą robotniczą” się zmieniły, ale podmioty owych stosunków. Ano zmieniła się zasadniczo liczebność, waga społeczna i „morfologia” podstawowego elektoratu lewicy, jakim była klasa robotnicza. Za czasów Marksa najtęższe umysły spodziewały się, że świat zmierza ku podziałowi na robotników i ich szefów, a dla trzeciej kategorii miejsca się już nie znajdzie. A tymczasem klasa robotników przemysłowych przechodzi dziś ten sam proces, jaki w XIX wieku przeszli robotnicy rolni, którzy na początku stulecia stanowili 90 proc. ludności, a pod koniec 9 proc. Dziś widać, że przemysłowa klasa robotnicza odchodzi w przeszłość. Jeśli jeszcze gdzieś trwa, to daleko od Europy, w tzw. krajach rozwijających się, a i tam jak tylko na razie, bo w momencie, kiedy pierwotna akumulacja kapitału dobiegnie tam końca i taniość siły roboczej przestanie zniechęcać do inwestycji w maszynerię, klasa robotnicza zacznie kurczyć się w oczach. Powiada się dziś pół żartem, ale bardziej chyba pół serio, że w zakładzie przemysłowym przyszłości zatrudniony będzie jeden człowiek i jeden pies. Człowiek będzie po to, żeby karmić psa, a pies aby pilnować, żeby człowiek niczego nie dotykał.
Zdaniem Jacques’a Julliarda jednym z pierwszych kroków na drodze do wyjścia z tej sytuacji jest zmiana naszego sposobu myślenia o kształcie społeczeństw – od wyobrażania ich sobie jako szeregu grup, które mają swoje interesy, do pojmowania ich jako składających się z indywiduów, które mają nie tylko potrzeby ekonomiczne, ale też religijne i kulturowe. Innymi słowy, lewica miałaby w jakiś sposób przerzucić pomost między wymogami wspólnot i aspiracjami jednostek.
Dziś takie zrzeszenie czczym zdaje się marzeniem… Morfologiczne podstawy zbiorowego a solidarnego działania wykruszyły się w procesie indywidualizacji. Kiedyś zakłady pracy, bez względu na to, co produkowały, były też fabrykami solidarności, jak zakłady Forda czy Stocznia Gdańska. Dziś, przeciwnie, są fabrykami konkurencyjności i wzajemnej podejrzliwości. Niektórzy obserwatorzy pospiesznie przenieśli na place publiczne nadzieje na solidarne działania polityczne w stylu „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, kiedyś lokowane w wielkich zakładach przemysłowych, a dziś bezdomne. Ale częste w ostatnich latach przypadki gromadzenia się na placach czy w parkach miejskich, rozbijania tam namiotów na parę dni czy tygodni z zamiarem przesiadywania tak długo, aż dobijemy swego, były próbami znalezienia czy wyczarowania alternatywnych sposobów skutecznego działania w sytuacji, kiedy więdnie zaufanie do państwa i rośnie wątpliwość, że można się po nim porządnej roboty spodziewać. Zanika nadzieja, że zbawienie przyjdzie z góry – może zbawienie się ziści, gdy sami się, bez pośredników, do jego spełnienia zabierzemy? Były to jednak przejawy solidarności, by tak rzec, „wybuchowej” czy „kanałowej”, służące głównie wyładowaniu nagromadzonego oburzenia i sprzeciwu wobec nieznośnego stanu rzeczy, po to by można się było nazajutrz znów zanurzyć w niezmienionej i równie jak wprzódy nieznośnej codzienności…
Ale czy takie wystąpienia nie służą budowaniu solidarności wewnątrzpokoleniowej? Czy nie będą przygrywką do trwalszych i lepiej zorganizowanych ruchów?
Przestrzegałbym przed wyciąganiem równie optymistycznych, co pochopnych i grubo przedwczesnych wniosków z takich eksperymentów. Ruchy alternatywne, jak dotąd, udowodniły jedynie, że mogą doprowadzić (choć też nie zawsze!) do usunięcia jakiegoś jednego obiektu, który wszyscy uczestnicy, bez względu na dzielące ich interesy i poglądy na inne sprawy, uważają zgodnie za nie do przyjęcia czy zniesienia. Jeśli się im powiedzie, oczyszczą co najwyżej plac pod budowę czegoś innego… Ale czego?! Żaden ruch nie wsławił się jak dotąd wzniesieniem budynku na placu, jaki mu się udało opustoszyć. Nawet plac opustoszyć niewielu z nich się udało. Giełda nowojorska, okupowana tylko w przekonaniu okupantów, była pierwszą z giełd światowych, która osiągnęła zyski przewyższające notowania przedkryzysowe, nie zmieniając ani na jotę potępianej przez protestujących polityki. Chyba ona jedna, w odróżnieniu od dziennikarzy spragnionych sensacji i socjologów głodnych wiekopomnych odkryć, nie zauważyła, że była pod okupacją…
A zatem nie istnieje dziś żadna grupa czy instytucja, która mogłaby zacząć wprowadzać jakieś poważniejsze zmiany. W dodatku mamy też do czynienia z poważnym kryzysem idei reprezentacji, ponieważ ogromne rzesze ludzi w ogóle nie uczestniczą w polityce.
Sam pan dostrzega, że opisuje społeczeństwo i politykę, która jest całkowitym przeciwieństwem tego, czym było kiedyś. Społeczeństwo bliższe jest dziś atomizacji, wewnętrznego powaśnienia i skłócenia niż solidarności. Rozpada się coś, o co nasi dziadowie i pradziadowie walczyli przez długi czas. Przez dziesiątki lat zmagali się z zadaniem rozciągnięcia integracji społecznej oraz ludzkiej solidarności i opartego na niej współdziałania z lokalnej społeczności, parafii, gminy czy rodowego majątku na znacznie większe obszary „całości wyobrażanej” państwa/narodu. Nie obeszło się przy tym bez konfliktów, nie mniej dla pokoleń je przeżywających przeraźliwych i uciążliwych, niż są dla nas wyzwania przez nas doświadczane. Trzeba było całego XIX stulecia, by rosnące w siły i ambicje państwo nowoczesne zdołało okiełznać niczym niehamowaną swawolę biznesu, któremu udało się wydostać spod kurateli rodziny, cechu oraz wspólnoty lokalnej i osiąść na terenach politycznie – a także etycznie – niezagospodarowanych.
Dziś żyjemy w epoce „deregulacji”. To neutralne z pozoru słowo, którego wyrazistszym (a i uczciwszym) zastępstwem byłaby „dezorganizacja”, kryje rozproszenie odpowiedzialności oraz zastąpienie względnie przewidywalnych, bo ustrukturalizowanych sytuacji, sytuacjami nieprzewidywalnymi, przepojonymi niepewnością, strachem przed nieznanym jutrem itp. „Deregulacja” odbywa się pod hasłem uczynienia każdej jednostki czy koalicji jednostek gospodarzem własnego losu – ale w praktyce czyni ona gospodarzem własnego (a i cudzego przy okazji) losu nielicznych wybrańców, porzucając resztę na kaprysy Fortuny, przed którymi nie ma się jak bronić. Pozostawienie jednostek samym sobie czyni je konkurentami: miast promować solidarność, ich usytuowanie forytuje wzajemną podejrzliwość i rywalizację. W takiej sytuacji „zwieranie szeregów”, stawanie ramię w ramię traci sens. Nie widać, w jaki sposób z połączenia jednostkowych interesów miałaby wyniknąć jakaś większa szansa ich realizacji.
Jakie lekcje płyną stąd dla lewicy?
W tych to niesprzyjających zbiorowemu działaniu i nienapawających otuchą warunkach lewica staje przez wyzwaniem nie lada: wyniesienia polityki, do tej pory czynności o lokalnym tylko zasięgu, do globalnego już poziomu problemów, z jakimi naszym współczesnym przyszło się borykać. Nie dziw więc, że nie ma ona śmiałości powiedzieć otwarcie swym współobywatelom, w tym także i własnemu elektoratowi, że stoją oni – jak i cała reszta ludzkiego rodu – przed zadaniem powtórzenia wielkiego dokonania naszych przodków z ery narodo-budownictwa; tyle że dokonać im tego przyjdzie na nieporównanie większą, bo ogólnoludzką, skalę. Nie znaczy to jednak, by z owego braku odwagi (i poczucia odpowiedzialności!) należało ją rozgrzeszyć. Brak jej cnót męstwa, wytrwałości, i nieprzemijającej nadziei, w które to cnoty jej przodkowie, na szczęście dla nich i reszty ludzkości, wyposażeni byli w bród.
* Zygmunt Bauman, socjolog, filozof, teoretyk postmodernizmu, emerytowany profesor University of Leeds i Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorem ponad 40 książek. Za pracę „Nowoczesność i zagłada” (1989) otrzymał Europejską Nagrodę Amalfi w dziedzinie nauk społecznych. W 1998 r. przyznano mu Nagrodę im. Theodora W. Adorna, a w 2010 Nagrodę Księcia Austrii, zwaną „hiszpańskim Noblem”.
** Adam Puchejda – historyk idei. Zajmuje się historią intelektualistów, badaniem przekształceń współczesnej sfery publicznej i filozofią polityki. Ostatnio pracował na paryskiej Sciences Po razem z prof. Danielem Dayanem. Stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 241 (34/2013) z 20 sierpnia 2013 r.