0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > SERDIUKOW: Fuck you,...

SERDIUKOW: Fuck you, Mr. President! Rozmowa z Felixem van Groeningenem, reżyserem filmu „W kręgu miłości”

Anna Serdiukow 

Fuck you, Mr. President! 

„Nie dość, że użyliśmy fragmentu przemówienia George’a W. Busha w filmie, to umieściliśmy nazwisko prezydenta w napisach końcowych pośród członków obsady. Uważam go za bardzo złego aktora” – o obrazowaniu śmierci i Ameryce jako kraju zamkniętych możliwości mówi reżyser „W kręgu miłości” Felix Van Groeningen.

Anna Serdiukow: Gdybym nie wiedziała, że pochodzisz z Belgii, i nie słyszała dialogów w filmie, pomyślałabym, że „W kręgu miłości” to amerykańska produkcja niezależna.

Felix van Groeningen: Parę razy już to słyszałem, także od Amerykanów. Myślę, że chodzi o sposób narracji i portretowania ludzi. Akcja osadzona jest w Belgii, ale muzyka bluegrass, która tworzy ścieżkę dźwiękową, jest naturalnym łącznikiem z USA. Country kojarzy się z rdzenną Ameryką, jest kwintesencją mitów o tym kraju, przywodzi na myśl kowbojów, traperów. Główni bohaterowie – a przynajmniej główny bohater Didier – to tacy współcześni kowboje.

Jak to się dzieje, że taka historia, z tyloma odniesieniami do Ameryki – tej z przeszłości i tej współczesnej – powstaje w Belgii? I to z myślą o teatrze w pierwszej kolejności?

Autorem sztuki jest Johan Heldenbergh, który zagrał i w spektaklu, i w moim filmie głównego bohatera, wyżej wspomnianego Didiera. Ta historia to wypadkowa jego fascynacji Ameryką i bluegrass. Gdziekolwiek go nie spotykałem – przypadkiem czy nie – zawsze miał ze sobą banjo. Gotowy do małego występu rozbudzał moje zainteresowanie tym gatunkiem. I swoją wizją Ameryki, na którą składały się antagonizmy: oczarowanie i oburzenie, akceptacja i sprzeciw. W końcu trafiłem na przedstawienie – i nie mogłem wyjść z podziwu.

A przecież historii o miłości było już wiele.

To prawda, ale sztuka, którą zobaczyłem, była niezwykle prosta formalnie. Nie mogłem uwierzyć, że tak skomplikowaną historię udało się opowiedzieć za pomocą prostych gestów, scen i zabiegów. Idąc dalej tym tropem, kiedy pojawiła się propozycja filmowej adaptacji, byłem przekonany, że to nie jest dobry pomysł. Że nie uda się przenieść tej opowieści do kina z jednej przyczyny. Prostota i skromność rozwiązań formalnych była jej siłą. Spektakl wyglądał tak: pięciu ubranych na biało muzyków stało w tle i grało bluegrass. Na pierwszym planie dziewczyna i chłopak w przerwach między 12 utworami opowiadali o swoim związku. Mówili w sposób bezpośredni, szczery, burząc czwartą ścianę. Po każdym fragmencie opowieści dołączali do muzyków i śpiewali razem z nimi, po czym znów wracali do swojej historii.

Brzmi nudno, ale byłem na tym spektaklu kilkanaście razy, miał w sobie magnetyczną siłę. Mężczyzna – w sztuce też Didier – co jakiś czas wybuchał, wygrażał Bogu i politykom. Swoje poglądy wplatał w zawiłe dzieje niekonwencjonalnego związku, w jakim żył od siedmiu lat z Elise, kobietą stojącą obok. Mówili o wszystkim, mieszając następstwo zdarzeń i chronologię wypadków. Widz zakochiwał się w nich błyskawicznie, kibicował tej parze, podążał za nimi. Od detali, czyli opowieści o małych codziennych sprawach, po wielki osobisty dramat – utratę dziecka w wyniku choroby.

Johan skrupulatnie zbierał dokumentację, by stworzyć ten wątek historii. 

Tak, Johan robił wywiady z rodzicami, którzy stracili dzieci i włączył ich relacje do sztuki. Myślał, że najważniejsze będzie to, że mogą się wypowiedzieć. Najważniejsze jednak było to, że ktoś potraktował ich poważnie i że zobaczyli, że ich historie mają ciąg dalszy. Pomimo że z badań wynika, że 70 proc. związków rozpada się po śmierci dziecka. Jedna z osób powiedziała Johanowi, że nie sposób dzielić takiego smutku, ciężko jest wspólnie przepracować coś tak traumatycznego. O tym też pamiętałem, robiąc ekranizację. Ale im dłużej chodziłem na spektakl, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że filmu z tego nie będzie. Po co dekonstruować coś, co jest idealne? To nowe zawsze przegra z tym starym. Pytałem sam siebie: „Felix, przecież nie ustawisz pięciu muzyków i na ich tle nie umieścisz dwójki aktorów po to, by tak stali i opowiadali historię swojego życia”. 

Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?

Zapomniałem o spektaklu na pół roku. I wtedy w ręce wpadł mi tekst sztuki. Przeczytałem go razem z moim producentem, który nie widział przedstawienia, więc nie miał wyobrażeń na jego temat. Jego reakcje – czyli okrzyki w stylu: „Ależ to filmowe!”przekonały mnie. Odkryłem, ile wciąż tkwi w tym dramacie niedopowiedzianych spraw i aspektów. One nie miały prawa zdarzyć się w teatrze, na scenie mogły zostać jedynie opowiedziane przez aktorów. Wiedziałem, że w kinie będziemy mogli je pokazać i stworzyć pewne sytuacje za pomocą obrazów i emocji. Chciałem, niekoniecznie poprzez słowa, uchwycić to, w jaki sposób ewoluował związek Elise i Didier’a przez te siedem lat. To, co łączy kino z teatrem, to muzyka. Siła jej przekazu buduje atmosferę niezależnie od słów i obrazów.

Podobnie jak twórcy sztuki, ty także nie trzymasz się chronologii zdarzeń. Nie obawiałeś się, że nielinearny sposób opowieści wprowadzi chaos?

Nie, bo opowieść ma charakter retrospektywny, a nasza pamięć nie jest linearna. Kierujemy się emocjami, przywołując zdarzenia, sceny, ludzi. Chronologia nie ma znaczenia, a też często po prostu pamięć zawodzi. Dokonujemy selekcji wspomnień także pod wpływem aktualnego stanu emocjonalnego, dlatego myślę, że na przykład przed śmiercią mamy projekcję tego, co przez lata zebrała nasza pamięć. Tak to sobie przynajmniej wyobrażam.

A może idealizujesz śmierć? 

Moment odejścia wzbudza we mnie skrajne uczucia, wiąże się z różnorodnymi emocjami. W pierwszym odruchu chciałbym się jej móc sprzeciwić, ale co potem? Przecież jest w tym odwieczny porządek, ład, któremu trzeba się podporządkować. Kiedy straciłem ojca, poczułem ogromny smutek, a z drugiej strony przypływ energii. Walkę, którą mógłbym przeznaczyć na niezgodę na śmierć, postanowiłem przerobić na coś konstruktywnego. Tęsknota za osobą, która odeszła, nie mija nigdy, po prostu uczysz się z tym żyć, chyba także po to, by pewien cykl nie został zamknięty. Wiem, że brzmi to patetycznie, ale w takich momentach nie ma odpowiednich słów i reakcji. W trudnych chwilach przypominałem sobie o sile mojego ojca, o tym, jaki był na różnych etapach życia – kochaliśmy się, ale też kłóciliśmy. Nie wiem, czy pogodziłem się z tym, co nieuchronne. Jego odejście coś we mnie wyzwoliło, zmobilizowało do tego, by zastanowić się nad tym, kim jestem, co chcę robić, jak chcę, by zapamiętali mnie inni. Moja dziewczyna, która rok temu straciła ojca, też zaczęła myśleć o życiu inaczej. Do pewnego momentu śmierć można wypierać, udawać, że nas nie dotyczy, ale bliskie z nią obcowanie sprawia, że musisz określić swój stosunek do niej. Albo ją zaakceptujemy, albo zaczniemy pielęgnować w sobie gorycz i żal.

Twoja dziewczyna Stine pomagała w pisaniu scenariusza. To był rodzaj terapii?

Nie. Pisałem scenariusz przez półtora roku ze scenarzystą, ale nie byłem zadowolony. Postanowiłem zrobić sobie wakacje i wyjechaliśmy ze Stine na dwa miesiące do Wietnamu. Szybko okazało się, że nie umiem odpoczywać bez pracy. Poza tym zbliżał się termin zdjęć, a ja wciąż nie byłem usatysfakcjonowany ostateczną wersją scenariusza. Zdecydowaliśmy usiąść do tekstu razem ze Stine. To jej zawdzięczam, że dialogi, choć rzadkie w filmie, brzmią tak naturalnie i wiarygodnie. Przez dwa tygodnie wspólnej pracy zmieniliśmy bardzo dużo. Siadaliśmy codziennie na kilka godzin, a potem jeździliśmy na skuterze po okolicy. Myślę, że nieświadomie filtrowaliśmy naszą europejską historię poprzez obserwację Wietnamu. Egzotyka świata Azji to był niezły kontrapunkt dla „W kręgu miłości”. Podchodziliśmy do naszej opowieści z pokorą, bo życie obok często było większe niż kino, bo wszędzie dzieją się historie na miarę kina… Chyba też dlatego nasza opowieść jest tak uniwersalna.

Mówimy o Belgii i Wietnamie, a niewiele o Ameryce. W twoim filmie to niemal mityczna kraina, gdzie można zawsze zacząć od nowa. Podzielasz pogląd swojego bohatera, że to kraj największych możliwości?

To naiwne podejście, w które jednak można się wkręcić. W teorii Ameryka może jawić się jako kraj największych możliwości i perspektyw, w praktyce wygląda to tak, że moi znajomi pracują na dwa etaty siedem dni w tygodniu i wolą nie sprawdzać, na co starczy ich ubezpieczenie. USA to na pewno kraj większych możliwości – przestrzeni, ambicji, marzeń, ale i anonimowości, dysproporcji, niewiadomych.

Elise i Didier żyją po swojemu, to na pewno imponuje. Są wolni, a jednocześnie żyją w partnerskim związku, żyją na uboczu społeczeństwa, a jednak w taki sposób, by móc żyć na pewnym poziomie. Żyją w zgodzie z naturą, a jednak korzystają z pewnych udogodnień. Kino niezależne przyzwyczaiło nas do niezależnych, niepokornych bohaterów, którzy żyją jak chcą, ale zapominamy, że oni też płacą za to jakąś cenę. Didier to idealista, wierzy, że życie bez kompromisów jest możliwe, że przetrwa w swoim świecie jako niegroźny rebeliant, który ma własną odwagę i kodeks. Przetrwa…

…ale też zweryfikuje to, w co wierzy. Miłość do alternatywnej kultury pozostanie, ale decyzje amerykańskiego rządu zaburzą jego idealistyczne podejście.

Dokładnie. Bardzo długo wierzyłem, że coś, co dzieje się na innym kontynencie, nie ma na mnie wpływu. Żyję w miarę bezpiecznej Europie, małej Belgii, więc jakieś konflikty i polityka wielkich mocarstw są daleko ode mnie. Nie mam paranoi, ale niestety globalne decyzje mają wpływ na życie jednostek. To kolejny frazes, ale tak jest. Myślę, że na co dzień nie chcemy przyjąć tego do wiadomości. Inna sprawa, że nawet tworząc enklawy – jak Elise i Didier – nie uchronimy się przed konsekwencjami wyborów kogoś, kto ich dokonuje w imieniu bliżej nieokreślonego ogółu.

Dajecie temu wyraz w filmie. Piętnujecie decyzję George’a Busha z 2001 roku. Ograniczała ona finansowanie badań nad komórkami macierzystymi, które pochodzą z embrionów. 

Johan, a tym samym grany przez niego Didier, docenia wiele aspektów amerykańskiej kultury, był jednak oburzony polityką George’a Busha. Obaj byliśmy zszokowani tym, że podczas jego prezydentury dochodziło do tylu przekłamań i nadużyć. Mieliśmy poczucie, że świat robi krok wstecz. Powoływanie się na względy religijne w kwestii finansowania tych badań było obłudne i karygodne. To, że mam być zależny od kolesia na drugim kontynencie, który nie wie, co mówi, budzi mój głęboki sprzeciw. Identyfikuję się z postawą Johana i Didiera – dla mnie Bush to szatan na miarę naszych czasów. Żałosny, ale jednak szatan. Umieściłem w filmie fragment jego wystąpienia po ataku na World Trade Center, pod koniec którego długo milczy. Patrzy w kamerę i nic nie mówi. Za każdym razem, gdy to widzę, myślę: wariat, szaleniec, dziwak. Ale nade wszystko mu nie wierzę.

Dlatego nie dość, że użyliśmy fragmentu przemówienia George’a W. Busha, to umieściliśmy nazwisko prezydenta w napisać końcowych pośród członków obsady. Uważam go za bardzo złego aktora. To niewiele, ale dobrze, że chociaż na tyle mogę sobie pozwolić jako filmowiec. On jako prezydent może sobie pozwolić na więcej, ja na mniejszą skalę mogę powiedzieć: „Fuck you!”

* Felix van Groeningen, belgijski scenarzysta i reżyser, absolwent Royal Academy of fine Arts w Ghent, autor m.in. „The Misfortunates” oraz „W kręgu miłości”. 

** Anna Serdiukow, publicystka, absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka lat pracowała w Teatrze Narodowym jako asystent reżysera.

„Kultura Liberalna” nr 242 (35/2013) z 27 sierpnia 2013 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ
(36/2013)
27 sierpnia 2013

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj