Mimo starań departamentu turystyki i rządu Filipiny wciąż nie są celem popularnym wśród turystów. Choć kraj ten niewątpliwie ma potencjał, potrafi zniechęcić realiami. Piękne plaże, zakątki wpisane na listy światowego dziedzictwa UNESCO graniczą ze zdewastowanymi miastami, niszczejącymi resztkami nielicznych zabytków (po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło niedawno centralną wyspę Cebu, jest ich niestety znów o kilka mniej…). Przyroda ulega zanieczyszczeniu powietrza, agresji urbanistycznej, z którą Filipiny najwyraźniej sobie nie radzą.
Imponujące, przesadnie wręcz luksusowe i nowoczesne centra handlowe otoczone są dzielnicami biedy tak dotkliwej, że aż niewyobrażalnej. W bezpośrednim sąsiedztwie ekskluzywnych, strzeżonych osiedli willowych stoją bardziej niż skromne domy rybaków, zbudowane z „zapałek” na stawach rybnych niezbyt zachęcających estetyką i zapachem. Filipiny jawią się zatem jako świat kontrastów i paradoksów. Czarne i białe – i nic pomiędzy. Skrajne stany podkreślają swój wzajemny wydźwięk właśnie poprzez styczność i przenikanie. Biedni obok bogatych. Dosłownie POD nimi, bo domy zamożnych buduje się raczej na wzgórzach. Stamtąd brud i odpadki spłyną z deszczem w dół, do osiedli biedoty. Biedni co rano pną się w górę, do pracy u bogatych. Wożą ich, sprzątają ich rezydencje, piorą, pilnują dzieci. Owszem, jeśli uda im się złapać taką pracę, to nie wiedzie im się najgorzej, ale nie mają szansy by stać się tzw. klasą średnią. Na Filipinach mieszkają biedni i bardzo biedni, bogaci i bardzo bogaci.
Jakże odmienny i obcy wydaje się tamtejszy świat. Egzotyczny. Okrutny. Fascynujący i odrażający. Ciekawi, a jednocześnie przeraża. Chciałoby się pojechać, doświadczyć, zobaczyć, albo przeciwnie, za nic, wszędzie tylko nie tam! A już zamieszkać? Nie. Jak bowiem żyć w tak odmiennym świecie?
W roku 2010 na granicy naszych światów wybuchł wielki-mały skandal. Polska zarzucała Filipinom plagiat logotypu – lokalny departament promocji zaprezentował logo zaskakująco podobne do tego, jakie ma polski odpowiednik tej instytucji. Ta sama czcionka, kolory, zamysł. U nas symboliczne drzewko liściaste, rzeczka, góry. U nich palma, słońce, wyrak (charakterystyczne dla niektórych regionów kraju zwierzątko) i fale jakby bardziej morskie. Przypadek? Nie wiadomo. Dla mnie jest to jednak bardzo znamienna analogia. Mimo wszelkich różnic i szokujących artefaktów Filipiny to kraj, w którym bardzo szybko można się zaaklimatyzować. Nie ma drastycznego szoku kulturowego – zapewne za sprawą trzech głównych faktorów niwelujących (choć specyficzne są ich filipińskie odmiany): kraj jest demokratyczny, dominuje w nim katolicyzm, a językiem wszechobecnym jest angielski.
Oficjalnie obowiązują tu dwa języki urzędowe, ale ponieważ tagalski (filipiński) dominuje tylko na części z ponad siedmiu tysięcy wysp składających się na to państwo, zazwyczaj używa się angielskiego. Posługują się nim prawie wszyscy (może poza najstarszymi i najsłabiej wykształconymi Filipińczykami) i choć specyficzna to odmiana (nazywam ją „dialektem anglopińskim”), to stosunkowo łatwo można się dogadać. Turystów może nie jest tak wielu jak w innych, bardziej popularnych miejscach Azji, może i budzą oni zainteresowanie miejscowych i przypina im się łatkę „bogatych białych”, ale ani razu nie spotkałam się z próbą wykorzystania tego faktu przekraczającą – nazwijmy to tak – „azjatycki standard”. Na widok „białego” portfela nie podnosi się ceny dwudziesto- czy stukrotnie. Wręcz przeciwnie, Filipińczyk gościa szanuje i – jak przystało na lokalnego patriotę – stara się wystawić swojemu krajowi jak najlepszą wizytówkę. Nie będąc bezinteresownym, oczywiście – przyjazny serwis oznacza wszak szansę na hojny napiwek. Zdaje się też, że na drobne oszustwa i kradzieże (np. źle wydana reszta itp.) panuje społeczne przyzwolenie.
Takie jest tu wszystko: świat posiada dwa dna, dwie twarze. Także wiara. Filipińczycy są katolikami z przekonania – wierzą szczerze, ale… we wszystko, w Ducha Świętego i nieświęte duchy. Ich gorliwość zakrawa na herezję, kult świętości graniczy z zabobonami. Ale modlą się i aktywnie celebrują wszelkie święta, których na Filipinach aż nadto (to chyba kraj z największą ilością dni wolnych od pracy!). Centralną komórką społeczną jest rodzina, której przyrostu nie wolno mechanicznie regulować – ot, Bóg już o wszystko zadba…
Demokracja, owszem, ale od pokoleń u władzy stają politycy o powtarzających się cyklicznie nazwiskach. Przedstawiciele klanów, bogatych i wpływowych rodzin. Na tę demokratyczną władzę ogromny wpływ ma wszechmogący Kościół. Kościół, który nie przebiera, nie wybrzydza – w swe progi przyjmuje każdą gorliwą owieczkę. Nawet homo- czy transseksualną, a takich nie brakuje. Według niektórych danych statystycznych (te jednak na Filipinach należy traktować z dystansem) nawet co piąty Filipińczyk to gej. Znacznie ubyłoby katolików, gdyby tychże wykluczyć.
Można fakt ten nazwać hipokryzją, pragmatyzmem, a można… tolerancją! Dokładnie tak samo jak Filipiny uznać by można za kraj wyjątkowo egzotyczny, albo zaskakująco swojski. Wybór jest subiektywny.