Niedługo przed obecnym szczytem w Wilnie, na którym Mołdawia ma podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, sytuacja się powtórzyła. Rosja zakazała importu win mołdawskich, które zdążyły już powrócić na rosyjski rynek. Podobnie jak w roku 2006 r. decyzja z września 2013 r. podyktowana została względami politycznymi. Rosja postanowiła uderzyć w mołdawskich winiarzy i zmusić w ten sposób Kiszyniów, podobnie jak Kijów czy Tbilisi, do rezygnacji ze zbliżenia z Zachodem na rzecz Unii Celnej z Rosją, Kazachstanem i Białorusią. Zakaz dla mołdawskiego wina jest częścią tej samej taktyki, która w niedalekiej przeszłości podyktowała Moskwie pomysł nałożenia embarga na litewskie sery, polskie kurczaki czy tadżyckie orzechy.

Rosja do realizacji swoich celów politycznych w krajach „bliskiej zagranicy” notorycznie używa inspekcji sanitarnej czy służb weterynaryjnych. Z kolei Unia Europejska w swojej polityce demokratyzacji i wspierania good governance w krajach Partnerstwa Wschodniego oraz Afryki Północnej po wino i kurczaki raczej nie sięga.

Ale może właśnie po wino Unia powinna była już dawno sięgnąć? Tak, Unia Europejska powinna była już w 2006 r. podjąć symboliczną rywalizację z Rosją i jednostronnie en bloc znieść wszelkie cła na wina z tych krajów. Producentom wina we Francji, Niemczech, Włoszech czy Hiszpanii krzywda by się od tego nie stała. Zaś w Gruzji czy Mołdawii taka lub podobna decyzja zostałaby powitana jako bardzo realne i jednocześnie silnie symboliczne wsparcie. Wydarzenia na Ukrainie pokazują, że gesty tego typu (również w kierunku elit) były ze strony UE potrzebne; że równoważyłyby brutalną politykę Rosji. Unia zyskałaby w tych krajach mocniejszą sympatię, nie uciekając się do kosztownych czy politycznie ryzykownych programów. Zupełnie nie wspominając o korzyści, jaką odnieślibyśmy z takiej polityki my wszyscy.