W naszym domu jest osiem głów. Dwanaście rąk, dwanaście nóg, osiem łap, dwieście czterdzieści paznokci i dwadzieścia pazurów. Dwa ogony.
Ale to wcale nie jest najbardziej interesujące. To jest taka, można powiedzieć, absolutna oczywistość do policzenia. Najbardziej interesujący jest poziom liczenia średnio- albo i całkiem zaawansowany. Średniozaawansowany liczący wie na przykład, że w naszym domu jest mniej więcej czterdzieści dziewięć i pół metra jelit, w tym cztery i pół metra jelit zwierzęcych. I mniej więcej sto czterdzieści cztery zęby ludzkie i sześćdziesiąt kocich. Liczba kości (nie licząc tych zwierzęcych) wynosi tysiąc dwieście sześćdziesiąt trzy, włosów – prawie milion (także nie licząc zwierzęcej sierści), a mózgi wszystkich mieszkańców naszego domu ważą pięć tysięcy sześćdziesiąt gramów, z czego sześćdziesiąt gramów to waga mózgów kotów.
Poza tym w naszym domu jest dwieście piętnaście dinozaurów, które kiedyś zbierał najstarszy syn, trzynaście piłeczek, które zbiera młodszy. Klocki lego pewnie dałoby się policzyć, ale trwałoby to z tydzień, więc uznajmy, że jest ich po prostu bardzo, bardzo dużo.
No i książek w naszym domu jest dużo. Dużo. BARDZO dużo. Książek jest tak dużo, że ich nie liczymy. W każdym razie nie na sztuki. Książki liczymy w metrach i jest tych metrów dwieście siedemdziesiąt.
Nie układamy ich na półkach według kolorów grzbietów. Ani według serii czy autorów. Ani według tematyki. A czasem w ogóle nie układamy ich na półkach. Te, które chce się mieć akurat pod ręką (a zawsze chce się ich mieć więcej niż jedną), leżą na stoliku, na podłodze pod łóżkiem, na parapecie, w różnych miejscach, do których łatwo sięgnąć, nawet na oślep, gdy chce się coś sprawdzić, obejrzeć czy poczytać dla przyjemności.
Właśnie do kategorii „bycia pod ręką” została zakwalifikowana wydana w zeszłym roku po polsku książka „W naszym domu jest…” napisana przez Isabel Minhós Martins, zilustrowana przez Madalenę Matoso. Jej lekturze zawdzięczamy wiedzę o wszystkich wymienionych wyżej fascynujących rzeczach, niby oczywistych, a jednak nikt z nas o nie dotąd nie pytał.
O czym jest więc ta książka? O liczeniu – to pierwsza, niemal odruchowa odpowiedź. „W naszym domu jest…” prowokuje do stawiania pytań o obecność matematyki w otaczającym nas świecie. Gdzie się z nią stykamy? Do czego nam się przydaje? Czy chodzi tylko o odrabianie pracy domowej i lekcji? Czy liczyć można wszystko i wszędzie?
Oczywiście, że tak, brzmi odpowiedź.
Opowiadanie zaczyna się od „sześciu głów, każda myśląca o swoich własnych sprawach”, a potem następuje coraz więcej liczenia, które pozwala porachować nie tylko głowy, zęby czy paznokcie, lecz także powszednie i świąteczne zwyczaje żyjącej w domu rodziny. Tak więc liczymy głowy, ręce, palce, paznokcie, piegi, nosy i dziurki w nosach naszych bliskich, o których wraz z każdą policzoną rzeczą dowiadujemy się coraz więcej i więcej.
Oprócz liczenia książka uczy także anatomii. Rozszerza naszą wiedzę o działaniu ludzkiego ciała. Ulubioną ilustracją moich dzieci jest ta na wklejce, wieńcząca książkę, a przedstawiająca ludzki szkielet i wnętrzności. Nawet moje trzylatki mogą się w nią wpatrywać z fascynacją całymi… minutami. Jelita, żołądek, kości, wszystko w zdecydowanych kolorach, wszystko narysowane prostą kreską. A dodatkowo, obok rysunku – fascynujące informacje, które głośno czyta młodszym braciom najstarszy syn: że ludzki szkielet ma dwieście sześć kości i waży dziewięć kilo. Że komórki wyścielające ludzki przewód pokarmowy wymieniają się co trzy dni. Ręka do góry, kto o tym wiedział? No właśnie. Ja też nie wiedziałam. A teraz już wiem.
Za ważny walor edukacyjny uznałabym także to, że młodzi czytelnicy zadają sobie pytania, które zapewne nie pojawiłyby się w ich głowach jeszcze długo, długo, a może w ogóle nigdy – i nie mam tu na myśli pytań o to, w ile sekund dociera do żołądka połknięty pokarm, ale pytania o to, jak działa rodzina. Zastanawianie się, czy rodzina jest po prostu napędzaną tajemniczą siłą maszyną, w której wszystko „samo się robi”, czy może raczej każdy ma w niej swoje miejsce i swoje zadania, jest śrubeczką, która sprawia, że ta maszyna działa bez zarzutu („dziesięć butów do zdjęcia i dziesięć skarpetek do rzucenia w kąt wieczorem… a czasem tylko dwie ręce, żeby się z tym uporać”. „Mamo – powiedział mój najstarszy syn ze zdziwieniem. – Przecież to ty. To ty zawsze sama zbierasz te skarpetki…”).
A więc o czym tak naprawdę jest ta książka? O matematyce? A może o anatomii? Opowieścią o rodzinie i relacjach w niej panujących, sprawdzającą, jak te relacje rzeczywiście w praktyce wyglądają? A może przede wszystkim opowieścią o tym, że fajnie jest być razem, fajnie spędzać wspólnie czas. Nawet wtedy, gdy ma się katar, bo można razem kichać w tę samą stronę. A może traktuje ona o tym wszystkim jednocześnie, by zachęcić czytelnika do aktywności na każdym poziomie.
Dla mnie jest ona także po prostu książką obrazkową. Zachowując pełne uznanie dla lapidarnych i trafnych tekstów Isabel Minhós Martins, trzeba zauważyć, że podstawowym atutem „W naszym domu jest…” są świetne ilustracje Madaleny Matoso. Matoso to jedna z najaktywniejszych i najwyżej cenionych ilustratorek portugalskich. Jej dzieła są wizytówką współczesnej sztuki dla dzieci w tym kraju.
Niektórzy rodzice widząc książkę niemal bez tekstu, stają się nieufni. Bo przecież jeśli nie ma tekstu, to może się wydawać, że nie ma treści. Przyznaję, że jako osoba czytająca od wczesnego dzieciństwa i zawsze przedkładająca tekst nad ilustracje sama się do tej kategorii osób zaliczałam. I dopiero, gdy zetknęłam się z percepcją książek obrazkowych u moich dzieci zrozumiałam, że myliłam się radykalnie. Ilustracje są źródłem treści, jeśli można tak rzec, potencjalnych, które rodzą się podczas ich obserwacji. Wspaniałe w książkach obrazkowych jest właśnie to, że zaczynają do nas przemawiać, o ile poświęcimy im uwagę, włożymy trochę wysiłku, by uruchomić oko, wyobraźnię, logikę, ale też pamięć.
W tej konkretnej książce forma graficzna po prostu mnie zachwyciła – ilustracje są fascynujące, skrótowe, symboliczne, a jednocześnie trafnie oddające sens tego, co obrazują. Artystka zestawia ze sobą żywe, wibrujące barwy: czerwień, żółć i intensywną zieleń z czernią, stanowiącą tło lub podkreślającą jeden detal ilustracji. Na pierwszy rzut oka ilustracje te wydają się niezwykle proste, kolejne rzuty oka pozwalają jednak odkryć ukryte w tej pozornej prostocie detale i zachwycającą dwuznaczność. Moją ulubioną jest ta umieszczona przy tekście o ilości brzuchów i jelit znajdujących się w naszym domu i „każdego ranka stojących w kolejce do jednej łazienki”. Przedstawia jelita? Rury kanalizacyjne? I jedno, i drugie?…
Odpowiedziawszy pokrótce na pytanie, o czym jest ta książka, należy także spytać, dla kogo ona jest. Na pewno dla małych dzieci, takich, powiedzmy, sześcio-, ośmioletnich, które potrafią już same czytać krótkie teksty, a ich wyobraźnia nie jest zanadto zaśniedziała, i dla których dzięki przejrzystemu i dostępnemu tekstowi oraz ilustracjom może ona stanowić pierwszy udany kontakt z literaturą w ogóle.
Potem okazuje się, że po tę książkę chętnie sięgają także dwu-, trzyletnie maluchy, przyciągane jak magnesem barwnymi, prostymi ilustracjami. A wraz z nimi dorośli: miłośnicy dobrej grafiki, typografii, anatomii, ci, którzy lubią niebanalne, oryginalne publikacje oraz ci, którzy lubią liczby i układanki. Zwłaszcza zaś ci, którzy lubią i chcą twórczo spędzać czas ze swoimi dziećmi.
Ja po prostu otworzyłam tę książkę z moimi dziećmi i pozwoliłam się nieść wydarzeniom. Fala pytań zadawanych przez dzieci prawie nakryła mi głowę. Po przeczytaniu każdej strony trzeba było zrobić przerwę, aby na te niezliczone i niekończące się pytania znaleźć odpowiedź. Nie zawsze łatwo było ją podać ot tak, z głowy czy nawet rachując na palcach. Pytania mnożyły się i były coraz oryginalniejsze, coraz bardziej oderwane od tekstu i obrazków, coraz bardziej zaskakujące. Przy każdym kolejnym głośnym czytaniu są to inne pytania, prowadzące do innych odpowiedzi i innych wniosków.
Podsumowując. Tekstu do czytania jest na jakieś pięć minut. Zabaw zaś… Zabawa się jeszcze nie skończyła. Jeżeli więc macie w domu dziecko (albo dzieci), które przymierza się do liczenia, spróbujcie tej lektury i zabawy, którą ze sobą niesie.
Bardzo jestem ciekawa, co policzycie?
Książka:
Isabel Minhós Martins, Madalena Matoso, „W naszym domu jest…”, przeł. Anna Topczewska, Wytwórnia, Warszawa 2013.