Już raz w „Kulturze Liberalnej” miałem okazję wspominać kluczowy tekst Zbigniewa Romaszewskiego sprzed 30 – tekst, który zasygnalizował gruntowną zmianę w strategii podziemnej „Solidarności”. “Zamierzam działać jawnie,” napisał w 1984 roku Romaszewski, i od tego czasu, mimo rosnącej wtedy skali represji, spora część działaczy podziemnych struktur zaczęła działać tak, jakby prawo było rzeczywiście tym prawem, jakiego pragnęli i które za niecałe pięć lat mieli możność uchwalić.
Dla wielu owa jawność stanowiła wartość polityczną samą w sobie, a dla Romaszewskiego była środkiem do celów, przede wszystkim, humanitarnych. Razem z żoną Zofią zamierzali przede wszystkim pomagać ludziom – tym którzy znaleźli się w sytuacji cięższej niż oni, którzy nie mieli dostępu do zachodnich mediów ani ciepłego płaszcza ochronnego wielkomiejskiej inteligencji. Nieśli na krajową skalę pomoc materialną i prawną, niezbędną w „małej epoce lodowcowej”, która nastąpiła po stanie wojennym. W ten sposób na starali się na nowo wskrzesić solidarność polską – postawę, na której zbudowana była masowa opozycja i bez której trudno wyobrazić sobie wspólnotę, która choć na moment pojawiła się w roku 1989.
Spotkałem Zbigniewa Romaszewskiego tylko raz. Rozmawialiśmy na schodach kościoła w Krakowie-Mistrzejowicach, podczas Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka, którą On zorganizował w sierpniu 1988 r. Ta wielka konferencja, nie do pomyślenia jeszcze kilka lat wcześniej, była ważnym wydarzeniem, ukoronowaniem procesu rozkruszania bloku wschodniego od środka. W moich późniejszych badaniach ruchów społecznych PRL-u znajdowałem wciąż i po całej Polsce dziedzictwo człowieka, dla którego działanie było wyzwaniem. Nie tylko politycznym – choć takim też było – ale ludzkim.