Wojciech Engelking: Żyjemy w świecie, w którym każdy każdego obserwuje. Służby obywateli, pracodawcy pracowników, sprzedawcy klientów, rodzice dzieci, i tak dalej. Jak wpływa to na zaufanie społeczne?
Tomasz Szlendak: Listę podglądaczy można jeszcze wydłużać. Rodzice nie wahają się obserwować opiekunek ich dzieci, a pacjenci – lekarzy. Kwestia monitoringu wizyjnego jest częścią szerszego i bardziej złożonego problemu, jakim jest kontrola elektroniczna, która dziś odbywa się głównie w internecie. Polacy mają generalnie poważny problem z zaufaniem, szczególnie tym uogólnionym do ludzi napotykanych pierwszy raz w życiu, spoza bliskich i rodziny. Chętnie w związku z tym zdają się na zewnętrzne narzędzia oswajające ich strach.
Twierdzi pan, że korzystając z internetu oswajamy swoje lęki przed byciem podglądanym?
Mamy do czynienia w Polsce z kryzysem zaufania w sieci. Sieciowa hipertransparentność jest podbudową kontrolowanego zaufania. Ufa nam się dopiero wtedy, kiedy internet wykłada o nas drobiazgowo kawę na ławę. Jeśli nasze zachowania intymne nie są do wypreparowania z facebookowych wpisów i zdjęć – po prostu inni nam nie ufają. Stąd śledzenie internetowych poczynań wszystkich przez wszystkich odbywa się kompletnie poza naszą kontrolą. Często taka kontrola odnosi się do jakiejś sieciowej tożsamości, z którą i na którą byśmy się nigdy nie zgodzili. Ten sieciowy portret to narzucone z zewnątrz zdanie o nas, a nie nasza tożsamość! Dlatego będzie nam wadził, utrudniał nam kontakty z ludźmi, decydował o nieporozumieniach w kontakcie z nami.
Polacy mają poważny problem z zaufaniem, szczególnie tym wobec ludzi napotykanych pierwszy raz w życiu, spoza bliskich i rodziny. Chętnie więc zdają się na zewnętrzne narzędzia oswajające ich strach. | Tomasz Szlendak
Na swój wizerunek w sieci mam jednak jakiś, mimo wszystko, wpływ – może i znikomy, niemniej jednak kreuję go ze świadomością tego, że może być moim kapitałem, może sprawić, że nie dostanę pracy czy zlecenia. Z monitoringiem wizyjnym jest inaczej – kamer jest tyle, że obywatel często nie ma świadomości bycia obserwowanym.
To oczywiście mit, który czym prędzej trzeba obalić. Nie mamy najmniejszej kontroli nad naszym sieciowym wizerunkiem ani nad informacjami o nas, na przykład w postaci fotografii czy filmów, które wędrują po internetowych zakamarkach. Zdjęcia wrzucane intencjonalnie to tylko skromna część informacji, które można o nas zebrać. Kontrola nad informacją o nas w sieci oraz informacją o nas, jaką przynoszą nagrania z kamer monitoringu jest w takim samym stopniu poza naszym zasięgiem i kontrolą. Kompletnie nie zdajemy sobie sprawy jakie informacje są o nas zbierane i jaki obraz kreują. Ci bardziej świadomi z nas przykrywają tę sieciową kontrolę balsamem dla duszy, którym samo-się-przekonujemy, że w sieci krążą o nas informacje banalne, niegroźne. To ułuda.
Autokreacja wirtualna to tylko wierzchołek góry lodowej problemu udostępniania danych osobowych. Codzienność pełna jest sytuacji, gdy bezwiednie przekazujemy informacje o sobie podmiotom zewnętrznym – lekarzom, kasjerkom, specjalistom ds. sprzedaży…
Oczywiście. Weźmy najbanalniejszy przykład – kupujemy buty. Płacimy kartą, a dane z transakcji pozostają w systemie. Proszą nas o kod pocztowy. Owszem, proszę bardzo oto kod, bo co tam kod, nic nie znaczy… Tymczasem osoba mająca dostęp do tych informacji dowiaduje się o obserwowanym szeregu z pozoru tylko błahych informacji, poczynając od tego, jaki towar wybieramy, w jakim sklepie, gdzie jest ten sklep, w jakim mieście, jaką kartą płacimy, kończąc na kodzie pocztowym, czyli informacji o tym, gdzie mieszkamy. Kiedy podmioty zajmujące się integracją danych nałożą te dane płynące z transakcji kartami na bazę informacji wykupioną na przykład od operatora komórkowego, a do tego zrobią sondaż intencjonalnych i nieintencjonalnych wieści, które figurują o nas w sieci, to z tych informacji można pozszywać nasz całkiem realistyczny detaliczny profil konsumenta. Podmiot kontrolujący, a coraz częściej jest nim instytucja prywatna, a nie agenda państwa, tworzy portret nasycony szczegółami i barwami kontrolowanego. Nie można zapomnieć, że dostęp do takich zintegrowanych danych może zniszczyć komuś karierę i życie, jeśli tylko znajdzie się „życzliwy”, który z tego skorzysta.
Pytanie jednak, czy kontrola taka jak monitoring wizyjny czy nawet kontrola zachowań obywatela w sieci nie może się przysłużyć zaufaniu społecznemu. Weźmy często przywoływany przez apologetów monitoringu wizyjnego przykład strzeżonych osiedli. Grodzenie kilkunastu apartamentowców było przez socjologów często krytykowane, gdyż zwykło prowadzić do wykształcania się enklaw, których mieszkańcy żyli w alienacji od społeczeństwa. Dzięki użyciu monitoringu wizyjnego ogrodzenia mogą zostać usunięte, gdyż bezpieczeństwo jest zapewnione kamerami.
To jedynie pozór, jakiś erzac bezpieczeństwa albo próba nie tyle zapewnienia sobie spokoju, ile przekonania siebie samego, że zrobiło się wszystko, aby odstraszyć złoczyńców. Spróbujmy przez chwilę wczuć się w psychikę takiego rzezimieszka, która chce na tym grodzonym osiedlu coś zmajstrować. Po pierwsze przygląda się dwudziestu centymetrom między kamerą a ścianą. Jest kabelek między jednym a drugim wpuszczony w ścianę? Nie? No to dalej, kradniemy, tudzież bazgrzemy na ścianie. Masa kamer to straszaki, plastykowe wydmuszki. Po drugie, nasz złoczyńca zastanawia się: czy ochroniarz najęty za grosze z zewnętrznej firmy, którego pracą jest obserwowanie całej sytuacji, w ogóle cokolwiek w masie zainstalowanych kamer i płynących z nich obrazów zauważy? Rzecz wątpliwa.
Atrapy kamer, otyli ochroniarze czekający na emeryturę i z rzadka zerkający na zamazane obrazy o niskiej rozdzielczości, zabawa w kotka i myszkę między właścicielami posesji a chuliganami ze sprejem – obraz ten przywodzi na myśl absurdy rodem z filmów Barei.
Do tego dochodzi jeszcze niska karalność aktów wandalizmu. Samo wychwycenie z obrazu przekazywanego przez kamery sytuacji, w której popełniany jest czyn niedozwolony, jest obiektywnie rzecz biorąc bardzo trudne. Trzeba by było zatrudnić całą masę profesjonalnych kontrolerów sprzętu kontrolującego, a to jest przecież bardzo kosztowne. Kontrolujący pragną zekonomizować koszty kontroli, co powoduje, że chętniej zainstalują niedziałającą, udawaną kamerę albo kamery z jednym, mało uważnym analitykiem obrazów z nich płynących.
Kompletnie nie zdajemy sobie sprawy, jakie informacje są o nas zbierane. Bardziej świadomi przykrywają sieciową kontrolę balsamem dla duszy, którym samo-się-przekonujemy, że w sieci krążą o nas informacje niegroźne. To ułuda. | Tomasz Szlendak
Kto tak naprawdę korzysta z zapisu monitoringowego?
Nie ogląda ich nikt albo powraca się do nich jedynie po ewentualnym nagłośnieniu spraw i wybryków przez media. Dzięki nim oglądamy damy wjeżdżające drogimi autami na przejścia dla pieszych i posłów rozrabiających w nocy pod klubami. Jest bardzo, bardzo mało prawdopodobne, że kamera pozwoli przeciwdziałać przewinieniu w czasie, w którym przestępczy czyn jest popełniany. Zapis obrazu jednak pozostaje i może zostać użyty w sytuacjach najzupełniej nieprzestępczych – na przykład w scenach mężów zdradzających żony i żon zdradzających mężów. A zainteresuje się takimi obrazami firma, której żona czy mąż zlecą odnalezienie dowodów na zdradę, by lepiej wyjść na rozwodzie. I powracamy tu do problemu braku zaufania w społeczeństwie: zapis z kamer ten brak zaufania umacnia, podbudowuje, ponieważ znajdujemy w nim potwierdzenie tego, że dobrze czyniliśmy nie ufając.
W Polsce sytuacja z monitoringiem wizyjnym, którą minister Bartłomiej Sienkiewicz nazwał „wolną amerykanką”, przedstawia się mniej więcej w ten sposób – większość kamer należy do podmiotów prywatnych, które pod względem prawnym nie mają żadnego obowiązku przekazania nagrań państwu. „Gazeta Prawna” opisywała w sierpniu zeszłego roku historię policjantów z Krakowa, którym prywatny podmiot najpierw nie chciał udostępnić nagrań, a potem – kazał sobie za nie zapłacić.
Oczywiście, że kazał sobie słono zapłacić: monitoring wizyjny to bowiem niezwykle kosztowna forma kontroli. Kosztuje sprzęt, kosztuje magazynowanie danych, kosztują oczy, które obejrzą nagranie i wychwycą z niego to, co powinno być wychwycone. Nic dziwnego, że Polska jako państwo na tak poważny wydatek nie może sobie pozwolić. Powinniśmy tymczasem uświadomić sobie pewną prawdę i w zgodzie z nią prawnie uregulować problem monitoringu wizyjnego: to jest klasyczna forma kontroli związana z użyciem przemocy. Jak się czujemy, kiedy ktoś na ulicy wymierza w nas obiektyw aparatu fotograficznego? Przeważnie źle. Fotosafari przy użyciu kamer to forma agresji. A legalne użycie przemocy jest tradycyjną prerogatywą państwa.
Monitoring wizyjny to klasyczna forma kontroli związana z użyciem przemocy. A legalne użycie przemocy jest tradycyjną prerogatywą państwa. | Tomasz Szlendak
Rozumiem zatem, że monitoring w rękach prywatnych zmienia zatem definicję władzy publicznej – tracąc zaufanie do samych siebie, przestajemy też ufać państwu?
Proces ten opiera się sprzężeniu zwrotnym dwóch zjawisk – nadzoru, który to utraciło państwo i karania – nadal pozostającego w prerogatywach władzy. Nie możemy dopuścić do sytuacji, w której podmiotowi prywatnemu zostanie przyznane uprawnienie do legalnego użycia przemocy. Spójrzmy na przykład Stanów Zjednoczonych i prywatnych więzień, scedowanie na podmiot prywatny tradycyjnego uprawnienia państwowego, przemieniło go w zwykły interes. A biznes musi na siebie zarabiać, toteż prywatne więzienia muszą być wypełnione więźniami. Dlatego właśnie, z racji tej rynkowej logiki, Stany Zjednoczone są dziś na pierwszym miejscu w rankingu odsetka więźniów w populacji obywateli. Jeśli nie chcemy tu drugich Stanów Zjednoczonych, to musimy uregulować kwestię monitoringu, tak jak każdej innej formy zalegalizowanej przemocy. Monitoring nie różni się niczym od więzienia czy pałki policjanta. Nie może jej w ręku dzierżyć prywatny przedsiębiorca.
Co jednak robić gdy państwo szwankuje? Prywatnym podmiotem może przecież być również obywatel. Znany jest przypadek okradzionego Michała Rusinka, który – w obliczu bezczynności policji, która umorzyła śledztwo ze względu na niską społeczną szkodliwość czynu – upublicznił wcześniej przekazane służbom porządkowym nagranie z monitoringu wizyjnego w internecie.
Nie pan Rusinek jest tu problemem, postawa policji i prawo pozwalające na umorzenie czegokolwiek z powodu mniemanej niskiej szkodliwości. Kradzież to kradzież, a nagranie z monitoringu to dowód. W sytuacji, kiedy obywatel przekazuje służbom porządkowym dowody na popełnienie przestępstwa, a one umarzają śledztwo – mamy do czynienia z sytuacją niedopuszczalną. Naiwnością jest myślenie, że jeżeli naszpikowane technicznymi nowinkami kamery – czy to państwowe, czy prywatne – istnieją, to nikt w sytuacjach krytycznych takich jak kradzież nie uczyni z nich użytku. Kamerą jest w końcu również i aparat telefoniczny, w który wyposażony jest niemal każdy z nas. Jeżeli tak, to państwo winno sprawnie przyswajać i reagować na dowody dostarczane przez obywateli eliminując samodzielne wymierzanie sprawiedliwości. Obywatel nie powinien być zmuszany do stosowania przemocy wobec innych – zasada ta dotyczy także takich „medialnych linczów”, upublicznienia wizerunków sprawców. A jeśli państwo odrzuca takie dowody czy umarza sprawy, to problemem jest niesprawność tego państwa, a nie fakt posiadania telefonów z kamerami. Zaufanie do instytucji jest tu rzeczą kluczową.
Trzeba się monitoringu bać?
Chyba go powoli oswajamy. W ogromnym stopniu zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy monitorowani. Wielokrotnie, rozmawiając przez telefon ze znajomymi, używamy zwrotu: „a teraz drogie CBA, jeśli nas podsłuchujecie, będzie coś naprawdę interesującego”. Wychodząc przed knajpę na papierosa – z lewej strony jedno oko kamery, z prawej drugie – mówimy głośno: „hej tam, przyjrzyjcie się teraz uważnie, będziemy wyczyniać rzeczy publicznie niedozwolone, zdarzy się coś obscenicznego!”. Skoro zatem żartujemy, to oznacza, że powoli się do monitoringu przyzwyczajamy. Chyba już się przyzwyczailiśmy.