Odwiedzając doroczny Międzynarodowy Salon Samochodowy w Genewie, widziałem czekoladę w cenie zegarków, zegarki w cenie samochodów i samochody w cenie domów. Pomimo kryzysu bogatych nie ubywa, dlatego w coraz większej liczbie branż koszt produkcji towaru jest ułamkiem ceny proponowanej klientowi. Ten trend nie omija również sprzętu fotograficznego.
Sport/studio/reklama
Zdjęcia w sportowych kolumnach magazynów powstają przy użyciu aparatów kosztujących około 20 tysięcy złotych. Żeby dobrze uchwycić Messiego zaliczającego kolejnego hat-tricka do takiego aparatu przymocowany jest obiektyw w cenie nowego kompaktowego auta (40-55 tys. zł). Jeżeli punktem odniesienia staną się aparaty średniego formatu, często stosowane w studyjnej fotografii reklamowej, flagowe produkty Canona i Nikona widoczne na stadionach okażą się taniochą kupowaną za drobne. Aparaty Hasselblad czy Phase One kosztują tyle co topowe pełnoklatkowe lustrzanki, ale nie zawierają sensora. Oczywiście do fotografowania takim zestawem potrzebne są jeszcze adekwatnie wycenione obiektywy, o oświetleniu nie wspominając.
Value for money
Powyższe ceny znajdują jednak swoje ekonomiczne i praktyczne uzasadnienie. Agencje prasowe wyposażające swoich fotografów w tego typu sprzęt zarabiają za każdym razem, kiedy ktoś drukuje ich zdjęcia. Dramat samobójczego gola może umknąć, kiedy fotografujemy zestawem niezdolnym do produkcji dziesięciu ostrych klatek na sekundę w trudnych warunkach oświetleniowych z odległości kilkudziesięciu metrów. Klienci agencji reklamowych, wydający miliony na kampanie, oczekują, że otrzymają produkt z najwyższej półki. Aparaty o matrycach większych niż standardowe 35mm są horrendalnie drogie ze względu na utrudnienia technologiczne, ale ich osiemdziesięciomegapikselowe zdjęcia mogą być powiększane do rozmiarów kamienic bez obaw o utratę jakości. Mało który fotograf może pozwolić sobie na mrożenie kapitału w tego typu inwestycji, dlatego zlecenia reklamowe często wykonuje się wynajętym sprzętem.
Recykling
Rozminięcie się ceny z wartością następuje w przemyśle fotograficznym najczęściej wtedy, kiedy firma znana z drogich produktów najwyższej jakości o bardzo wąskim gronie odbiorców stara się dotrzeć do klienta mniej zamożnego, ale aspirującego do elitarnego grona kojarzonego z danym logo.
Leica, która wraz z Henri Cartier-Bressonem i modelem M3 oderwała fotografię od ciężkiego statywu w latach 50. XX w., nadal oferuje klasyczny wygląd i funkcjonalność aparatu dalmierzowego (brak lustra, ręczne ustawianie ostrości przy pomocy wizjera w rogu aparatu). Nowa cyfrowa Leica M kosztuje 25 tys. złotych. Ubożsi fani czerwonej kropki produkowanej za Odrą mogą zainwestować w model D Lux 6 (4 tys. zł), który w rzeczywistości jest na nowo opakowanym produktem firmy Panasonic (LX7) kosztującym o połowę mniej. Hasselblad, którego produkty najczęściej widuje się na sesjach do francuskich magazynów mody, walcząc o klienta „masowego” połączył siły z Sony. Model Stellar bazujący na kompaktowym Sony RX 100 (1900 zł) po dodaniu nowej farby, drewnianego uchwytu i pięknego opakowania wyceniony został 1500 euro. Bardziej zaawansowany technicznie Sony NEX 7 (3900 zł) przepoczwarzył się w biurach marketingowców szwedzkiej firmy w model Lunar o cenie 5000 euro. Wyniki sprzedaży pozostają nieznane.
Awans cenowy
Sigma, znana w Polsce z obiektywów będących tańszą alternatywą dla rozwiązań systemowych, zapisała się w historii fotografii spektakularną strategią cenową zakładającą skutek odwrotny do opisanego w poprzednim akapicie. Prezentując kilka lat temu cyfrową lustrzankę własnego projektu, Sigmę SD1, starała się podkreślić jej wyjątkowość (użyto niespotykanego w innych aparatach sensora Foveon X3, dysponującego trzema warstwami światłoczułymi zamiast jednej) ceną na poziomie 9700 dolarów. Na tyle wyceniono obraz produkowany przez nowy sensor, który miał konkurować jakością ze średnioformatowymi rekinami. Klienci byli odmiennego zdania. Zagłosowali portfelami i już rok później zmusili Sigmę do przeceny produktu na 2000 dolarów.
Czasy, kiedy cena podkowy wynikała głównie z cen stali i opału minęły. Dzisiaj kowal musi uważać, jak podkowa wpływa na psychikę jeźdźca, jak prezentuje się na tle innych podków, czy nie jest zbyt powszechna w powiecie i czy jest spójna z filozofią produkcji podków sprzed stu lat. Obserwacja żonglerki tymi parametrami potrafi rozbawić, ale też przerazić.