Jesteśmy bogatsi, lepiej rozwinięci, mamy nowe drogi i lotniska, rozmawiamy z partnerami jak równi z równymi, co jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia – podkreślają zgodnie politycy różnych opcji. Ale jeśli chcemy wyciągnąć z członkostwa coś więcej niż pieniądze i poczucie (często tylko teoretycznego) wpływu, musimy nauczyć się słuchać.

Kiedy brukselscy specjaliści od komunikacji wymyślali slogan tych wyborów – „Tym razem będzie inaczej”, odwołujący się do pośredniego wyboru przewodniczącego Komisji Europejskiej przez wyborców – nie śniło im się zapewne, że prawie jedną trzecią nowej izby mogą stworzyć partie eurosceptyczne lub wprost antyunijne. Spektrum reprezentowanych przez nie poglądów jest olbrzymie: są tam i partie, które już weszły do głównego nurtu polityki (zarówno z lewa, jak i z prawa), i ugrupowania radykalne, również neofaszystowskie. Antyimigranckie, antyoszczędnościowe, antyestablishmentowe. Łączą je gniew, bunt, frustracja albo często zwyczajne niezrozumienie unijnej polityki.

Retoryka radykalnych eurosceptyków nie jest łatwa do zrozumienia. Spróbujmy jednak zrozumieć ich język, bo oni naszego się nie nauczą. | Jakub Krupa

Ich retoryka – nie tylko kampanijna, choć i ta obfituje w takie kurioza jak porównanie brukselskiej demokracji do Korei Północnej – nie jest prosta do zrozumienia. Posługując się tanim populizmem, strachem, absurdalnymi zarzutami lub zwyczajnymi kłamstwami, partie te są w stanie atakować Unię dosłownie za wszystko – wywoływanie powodzi, trzęsienia ziemi czy podżeganie do konfliktów w dowolnym miejscu świata.

Ale to tylko część obrazu. W wyborach – szczególnie europejskich, gdzie nawet najwięksi euroentuzjaści często nie mają pojęcia, jak działa wspólnota – w niewielkim stopniu chodzi o program. Kluczowa jest tożsamość i instynktowne odczucie wobec „tej całej Unii”, budzonych przez nią nadziei, marzeń, lęków, żalów, pretensji, zawodów. Nieumiejętne nazwanie źródeł tych uczuć może być wynikiem paskudnej manipulacji, ignorancji, braku wiedzy. Nie zmienia to jednak faktu, że problemy, które determinują określone wybory polityczne, są realne i – zakładając, że autentycznie wierzymy w demokrację – wymagają poważnego traktowania, a nie protekcjonalnego machnięcia ręką na to, że głupi lud wybiera „niebezpieczne partie”. Nawet jeśli na poziomie języka, argumentacji lub faktów to, co słyszymy ze strony radykalnych ugrupowań, jest zwyczajnie błędne lub niebezpieczne, spróbujmy sięgnąć odrobinę głębiej i zrozumieć, co za tym stoi. Spróbujmy zrozumieć ich język, bo oni naszego się nie nauczą.

Paradoksalnie, nowy Parlament Europejski może okazać się jeszcze bardziej skupiony na integracji lub utrzymaniu status quo niż obecny: właśnie dzięki obecności eurosceptyków. Binarność debaty o Unii Europejskiej – tak dobrze znana nam z Polski, gdzie bycie za Unią jest symbolem postępu, mądrości, nowoczesności, a składanie skarg i zażaleń uznaje się za bycie hamulcowym, nieracjonalnym i nierozumiejącym czasów, w których żyjemy – pozwoli na śmiałe odrzucanie wzajemnych argumentów i przypinanie łatek zamiast na krytyczną refleksję nad Unią. Dodatkowo, połączenie obsady stanowiska szefa Komisji Europejskiej z wyłonieniem nowego Parlamentu Europejskiego może zmniejszyć zwyczajowe napięcie pomiędzy obiema instytucjami. Równie dobrze może je jednak zwiększyć i wygenerować prawdziwą opozycję, znaną z polityki krajowej.

Niepokojące jest to, jak polscy politycy – zarówno ci, którzy w Brukseli już byli, jak i ci dopiero się tam wybierający lub obserwujący ją z wysokich krajowych stanowisk – traktują Unię Europejską. | Jakub Krupa

Unia, choć jest największym osiągnięciem politycznym powojnia i procesem o ogromnym potencjale dla kontynentu, wymaga reform: uproszczenia procedur, wyklarowania zakresu kompetencji wspólnoty, rozwiązania napięć związanych z niedopracowaną polityką migracyjną czy ekonomiczną. Wiele założeń z przedkryzysowych lat, kiedy kształtowano dzisiejszą Unię – w tym to kluczowe, o istnieniu europejskiej tożsamości, która rozwiązywałaby w magiczny sposób istniejące od lat napięcia pomiędzy wspólnotami lokalnymi a imigrantami – zostało poważnie przetestowanych w trakcie kryzysu i wymaga adekwatnych zmian: nie dlatego, żeby „wycofywać się ze ścieżki integracji” ani „zaprzepaszczać historyczny sukces”, ale wręcz przeciwnie, aby umożliwić Unii dalsze sprawne funkcjonowanie. Jeśli Wspólnota ma mieć sens, musimy zadbać o to, by funkcjonowała w zgodzie z opinią tych, którzy ją zamieszkują – nie tylko głosujących w wyborach.

Niepokojące jest dla mnie to, jak polscy politycy – zarówno ci, którzy w Brukseli już byli, jak i ci dopiero się tam wybierający lub obserwujący ją z wysokich krajowych stanowisk – traktują Unię Europejską.

Po części to problem, który Paulina Wilk w emocjonalnych, choć krytykowanych na tych łamach przez Piotra Kieżuna „Znakach szczególnych”, opisała tak:

„Przez piętnaście lat nie mieliśmy niczego ważniejszego. Wbrew geografii, która plasuje nas w samym jej środku, w naszych umysłach Europa istniała jedynie na zachód od wszystkiego, czym byliśmy. Czekaliśmy więc, odwróceni tyłem do naszej przeszłości, do znienawidzonego Wschodu, wpatrzeni w naszą pocieszycielkę i wybawicielkę. Określenie «zagraniczne» używaliśmy wówczas jako synonimu słowa «lepsze»”.

O Europie nie mówi się źle. Polscy politycy różnej rangi do poziomu racji stanu podnoszą utrzymanie obecnego kierunku polityki europejskiej, podkreślając, że przecież dzięki tej przedakcesyjnej eksplozji unijnego entuzjazmu doszliśmy tu, gdzie jesteśmy. Mówią o potrzebie dalszej integracji: o konieczności dalszego regulowania, o rozważaniu wejścia do strefy euro – w większości (przynajmniej w publicznych wypowiedziach) kompletnie bezkrytycznie. Jeśli się wsłuchać, bardzo niewielu polskich polityków mówi o Unii z sensem, często zadowalając się stwierdzeniami, które co złośliwsi obserwatorzy polskiej sceny politycznej nazywają „europejskim bingo”: zestawem stwierdzeń o postępie, polskim sukcesie, potrzebie integracji i pisania nowych traktatów, o naszej ważności i, oczywiście, o tym, jak bardzo dużo się zmieniło po 1989 r., co okraszone jest zazwyczaj anegdotką typu: „a kiedy ja przekraczałem granicę, to…”.

O Europie nie mówi się źle. Polscy politycy różnej rangi do poziomu racji stanu podnoszą utrzymanie obecnego kierunku polityki europejskiej. | Jakub Krupa

Tym bardziej szkoda, kiedy część z tych, którzy wyłamują się z przeciętności, zmuszona jest do rywalizowania z celebrytami lub sportowcami. Jeden z poważnych polskich europosłów przyznał ostatnio, że szefowie delegacji w Parlamencie Europejskim nie mają wiele do powiedzenia w zakresie obsady list wyborczych – decyzja zapada „u przywódcy partii”.

Tymczasem po wyborach będziemy potrzebowali kogoś więcej niż namaszczonych w kraju wykonawców partyjnych linii politycznych. To może być najważniejsza i najtrudniejsza kadencja w historii Parlamentu Europejskiego, w której kluczowa będzie nie zdolność konsolidacji po linii tego, w co wierzymy i czego chcemy desperacko bronić, ale kreatywna zdolność ponownego definiowania i wymyślania na nowo tak, aby rozszyfrować emocje stojące za wzrostem popularności partii eurosceptycznych. To wymaga pewnego doświadczenia, wiedzy i przede wszystkim inteligencji – nie tylko politycznej, lecz także emocjonalnej.

Upewnijmy się więc, że wybieramy ludzi, którzy to właśnie mają nam do zaoferowania. W przeciwnym razie, jeśli Unia Europejska okopie się na swoich pozycjach i postanowi prowadzić politykę nie z eurosceptykami, a wbrew nim – konsekwencje mogą okazać się fatalne. Mówię to, bez satysfakcji, jako euroentuzjasta. Nasz miodowy miesiąc w Unii właśnie się skończył, motylki w brzuchu odlatują, robi się poważnie.