Co sprawia, że najbardziej absurdalny trend ostatnich lat – bycie… normalnym – z dnia na dzień staje się coraz bardziej popularny, a przez to – widoczny nie tylko w internecie, lecz także na ulicach? Sceptycy, tacy jak brytyjski magazyn „Vice”, który traktuje ten trend raczej jako formę wirtualnego żartu z mody i hipsterów, twierdzą, że normcore rozprzestrzenia się tylko i wyłącznie przez chwilowy rozgłos oraz niezły PR. Twórcy pojęcia, nowojorska agencja zajmująca się przewidywaniem trendów, K-Hole, są jednak innego zdania. Sądzą, że normcore wynika z szeregu społecznych i konsumenckich decyzji. Chociaż termin pojawił się po raz pierwszy w ich raporcie o trendach z października 2013 r., K-Hole twierdzą, że zjawisko obecne jest już od pewnego czasu, a raport „Youth Mode: A Report on Freedom” nie wywołał nowej mody, ale nadał nazwę istniejącemu już trendowi. Bo w końcu Meryl Streep nie farbuje włosów od dawna, Beyoncé wrzuca na instagram zdjęcia bez makijażu, a Steve Jobs docenienia w świecie mody nie zdążył nawet doczekać. Natomiast Morrisey wyśpiewał motto nurtu normcore niemal dekadę temu w piosence „The Youngest Was the Most Loved”.

Co sprawia, że najbardziej absurdalny trend ostatnich lat – bycie… normalnym – z dnia na dzień staje się coraz bardziej popularny, a przez to – widoczny nie tylko w internecie, lecz także na ulicach? | Małgosia Piernik

Według K-Hole normcore nie pojawiłby się, gdyby nie zrozumienie, że, jak u Morriseya, „there is no such thing in life as normal” i zmęczenie kultem wyjątkowości. Normcore to nie, jak chce „Vice”, noszenie niemodnych ciuchów przez modnych ludzi, które samo w sobie nie jest nową ideą. Normcore to rezygnacja z bycia modnym w opozycji do ubierania się jak „normalni ludzie”. Rozróżnienie między modnym a niemodnym przestaje być aż tak istotne. A jeśli ubiór oprócz funkcji praktycznych pełnić ma również funkcję społeczną, to raczej na włączającej niż wyłączającej zasadzie. To zjawisko modowe, które polega na chęci upodobnienia się do innych zamiast wyróżniania z tłumu.

Jeśli normcore polega na wizualnej identyfikacji z grupą poprzez ubiór i wyjściu poza modne/niemodne, stanowi antytezę hipsterstwa. Hipster poprzez ubiór chce wyrażać swoją oryginalność i wyglądać inaczej niż wszyscy dookoła – nawet jeśli oznacza to chodzenie w babcinych sweterkach, kurtkach, jaki noszą osiłki z blokowiska czy zapuszczanie wąsów. I choć normcore z hipsterstwem nie ma w założeniu nic wspólnego, często uważany jest za rozwinięcie drugiego z trendów.

Został obśmiany przez sporą część amerykańskiej i brytyjskiej prasy z „The New York Timesem”, „Vice” i „Slate” na czele. Ja jednak sądzę, że większość dziennikarzy obśmiewających trend wydaje się zapominać o najbardziej podstawowym fakcie z raportu K-Hole. Hasło normcore nie dotyczy stylu czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, których przykłady przywołuje się, prześmiewając trend. Nie dotyczy Gwyneth Paltrow i Baracka Obamy. Nie dotoczy księcia Williama i Steve’a Jobsa. Dotyczy nastolatków.

Wycieczka do gimnazjum i liceum może powiedzieć dużo więcej o normcore niż lektura „Vice”. I mówi. Bo o ile maturzysta 2000 mógł być skejtem, a maturzysta 2010 hipsterem, maturzysta 2014 na pewno nie jest ani jednym, ani drugim.

Odwiedzając jedno z najlepszych polskich liceów, ciężko mi było nie uśmiechnąć się na wspomnienia własnej szkoły średniej, pod którą jeszcze całkiem niedawno parkowałam mój holenderski rower i w okularach w grubych, plastikowych oprawkach, z materiałową torbą na ramieniu szłam na matematykę, na której, obserwując koleżankę z ławki, dowiadywałam się, jakiej długości ombre nosi się w tym miesiącu. Moja przyjaciółka z kolei, szkolna fashion victim, zawsze obowiązkowo na obcasach, nie musiała mi tłumaczyć, co mówi ostatni numer „Elle” na temat manicure – mówiły to za nią jej dłonie. Przeglądać zdjęć z pokazów też nie musiałam – nosiła dokładne kopie ubrań z kolekcji prêt-à-porter w sieciówkowej wersji z Bershki i Zary. Ja z kolei, jako główny klasowy hipster, przychodziłam do szkoły w wielkich okularach, swetrach babci, męskich płaszczach albo kurtce penerówce z napisem Puma z lumpeksu.

Podobnego modowego duetu jak my z przyjaciółką w liceum nie znalazłam na żadnej z trzech przerw spędzonych w tamtej szkole. Nie znalazłam szesnastolatek odbitych jak na ksero ze stron „Glamour”, których pełne były korytarze w moim liceum. Nie widziałam ani jednej kurteczki penerówki, zwiniętych na czubku głowy włosów à la Mała Mi czy też ani jednego chłopca w małej kolorowej czapce-skarpetce na czubku głowy. Minęło mnie za to pewnie z pięćdziesiąt par flagowego obuwia normkorów – butów New Balance oraz aż sześć dziewczyn z warkoczem.

„Za dobre liceum, żeby się stroili”, pomyślałam i poszłam prowadzić obserwacje pod całkiem przeciętnym gimnazjum z liceum i technikum na blokowisku, pod którym dziewczyny miały bardziej pomalowane oczy, bardziej tlenione włosy i bardziej kolorowe bluzki, a chłopcy więcej czapek z daszkiem i krok spodni bliżej kolan. Ale i tak większość mijających mnie osób bez względu na płeć miała na sobie zestaw T-shirt, dżinsy, trampki albo adidasy. Mini zobaczyłam trzy razy, a irokeza – raz. Glany cztery. Polar zapinany pod szyję na suwak – trzynaście.

„Za zwykłe liceum, żeby zajmowali się modą”, pomyślałam i przeniosłam się do liceum plastycznego, pod którym spodziewałam się zobaczyć niebieskie włosy i cały korowód karnawałowych przebierańców. Włosy niebieskie były. Różowe też. Dredy również, o glanach i kolczykach w brwiach nie wspominając. Ginęły natomiast w masie dżinsów, T-shirtów, sportowych bluz i adidasów – nawet, jeśli adidasy towarzyszyły bujnej brodzie czy tlenionym na biało włosom.

Białe i niebieskie włosy występowały w parze z dżinsami i T-shirtami również na korytarzach dwóch artystycznych uczelni, które odwiedziłam. Oprócz butów New Balance mijały mnie kolumny Nike’ów, a ponad nimi przepływał ocean dżinsów. Żadnych babcinych sweterków. Żadnych babcinych sukienek. Żadnych zamaszystych, półprzezroczystych spódnic do ziemi. Żadnej stylówy ze śmietnika.

Kiedy ani kawałeczka hipstera nie udało mi się znaleźć ani w warszawskich Planie B, Charlotte czy Relaksie, ani w poznańskim Wosku oraz Kisielicach i kiedy zorientowałam się, że ja sama prowadzę modowe polowanie na normkorów w białym T-shircie, błękitnych dżinsach oraz czarnych adidasach, bez makijażu i w kitce, zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy aby śmiejący się z hasła K-Hole dziennikarze nie przegapili pośród zdjęć Gwyneth Paltrow i Obamów całej masy nasto- i dwudziestokilkulatków.

Rozróżnienie między modnym a niemodnym przestaje być aż tak istotne. A jeśli ubiór oprócz funkcji praktycznych pełnić ma również funkcję społeczną, to raczej na włączającej niż wyłączającej zasadzie. | Małgosia Piernik

Kiedy zamiast badać normcore w internecie, wyszłam w teren, nie mogłam się już zgodzić z twierdzeniem Simona Doodle’a, piszącego dla „Slate”, że „normcore polega na ubieraniu się jak łagodny pacjent ośrodka psychiatrycznego lub oszołomiony islandzki student na wymianie międzynarodowej w połowie lat 80”. Normcore znacznie trafniej według mnie objaśnia odpowiedź jednej ze studentek prywatnej artystycznej uczelni, którą odwiedziłam. Zapytana, czemu u nich w szkole studenci tak zwyczajnie wyglądają, odparła: „Mamy tu tyle pracy, że jakbyśmy się jeszcze mieli codzienne stroić, to byśmy się naprawdę nie wyrobili”.