„Dawno, dawno temu – tak Sonia […] zaczynała zdania, które grzęzły gdzieś w krtani, zatrzymywały się na gładkich, bezzębnych dziąsłach, by ześliznąć się na powrót w ciało: do płuc, serca i kurzu, zbijającego się w kłębki pośród starych, zużytych narządów. Ale niekiedy po tym «dawno, dawno temu», niekiedy jednak słowa pokonywały opór, przebijały tkankę mięsa i czasu, wybrzmiewały do końca i dopiero wtedy na powrót zagłębiały się w ciele: przez uszy wędrowały do mózgu, tam szukały miejsca, tam czekały, aż sen rozluźni zdarzenia, aż poluzuje problemy – wtedy to, który to już raz, słowa śniły się jako historie, i dobre, i złe, zależy którędy patrzeć, kiedy się obudzić i dokąd nie dotrzeć”. Tak rozpoczyna najnowszą powieść Ignacy Karpowicz. Język czasem więźnie w gardle, jak i historia – utkana z opowieści – więźnie w tkance mięsa, odciska swoje znaki w ciele, pisze alfabetem zwłok, składnią gwałtów, niekończącą się deklinacją zbrodni, okropieństw, mordów. Porządek ciała i porządek języka, somatyka, semiotyka oraz syntaksa pozostają w „Sońce” splecione, nie stanowią porządków rozbieżnych.

Połóż mnie jak pieczęć na twoim ramieniu,
Powiedz mnie bez reszty

I nieważne, kto jest narzędziem tego zapisu. Nieważne, czy znaki wojny kreślone są przez Polaków, Białorusinów, Niemców, sąsiadów, swoich czy obcych. Scripta manent. Pozostaje twardy dukt liter, hieroglify ciał. Karpowicz opowiada o spotkaniu w sierpniu 1941 roku młodej dziewczyny z Podlasia, Sonii, z Joachimem, esesmanem stacjonującym w okolicy i czyszczącym ją z miejscowej ludności, przede wszystkim żydowskiej. Sońka zakochuje się w Niemcu, oddaje mu się bez reszty („Zrozumiałam, że Haspodź przystawił właśnie pieczęć, wąchałam wosk pieczęci. Pan połączył nasze losy, jego w czarnej skórze i mój w kwiecistej sukience”). Karpowicz opowiada o spotkaniu późniejszego męża Sonii, Miszy („podeszłaś w sukience w kwiatki. […] Zrozumiałem, że przepadłem. Że Boh połączył nasze życia pieczęcią. Wąchałem wosk tej pieczęci […]”), z jej pierwszym mężczyzną, miłością jej życia, esesmanem, mordercą, Niemcem – ojcem jej dziecka. Opowiada też o spotkaniu dużo późniejszym – 90-letniej Sonii z 40-letnim Igorem Grycowskim, warszawskim reżyserem („[…] pojął w ułamku sekundy, iż stoi przed nim istota, na którą czekał całe życie […]. Zrozumiała, że patrzy […] na anioła śmierci, że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważenie”). Najnowsza książka autora „Ości” traktuje o węzłach splatających ludzi ze sobą, ludzi z historią, historię z przeszłością.

Karpowicz_Sonka_okladka

Karpowicz celuje w paraboliczność, w liryzm z domieszką symbolizmu. To pięknie napisana powieść. Najpiękniejsza pośród książek Białostocczanina. We frazy godne Wiesława Myśliwskiego delikatnie wplata symbolizm jak z Tadeusza Nowaka. Już w „Gestach” wyczuwalny był ten styl, acz nie w takim stopniu. Wbrew jednak temu, czego można oczekiwać po przytoczonym powyżej początku, wojna nie odciska piętna na języku powieści, nie dotyka spójności składniowej. Efekty niespójności nie wynikają z żywiołu wojny, autor przełamuje liryzm kiczem, patos prozaizmami lub sygnałami narratorskiego dystansu. Język w „Sońce” nie zacina się, ale to nie znaczy, że potrafi unieść pokładany w nim depozyt jednostkowych doświadczeń, że gwarantuje ich bezkolizyjny przekład, umożliwia komunikację, przekaz treści, emocji, myśli, losów. U Karpowicza wszystko rozbija się o pośredniość. O język, który wypełnia mówiącego kiedyś, teraz i w godzinie śmierci. Wreszcie, o tego, który mówi o słowach, ciałach i losach tych, którzy sami należą już do przeszłości i istnieją tylko poprzez opowieść: w tkance wyrazów, włóknach języka, w słowach – to znaczy jedynych znakach minionej egzystencji.

Niewypowiedziane słowa, nieprzeszła historia

Powracająca inkantacja „Dawno, dawno temu…” to oczywiście sygnał (anty)baśniowej ramy gatunkowej, ale nie tylko. Powieść Karpowicza, opowieść Sońki, spektakl Igora, rytualna działalność Ignaca – sytuują i bohaterów, i widzów przedstawienia teatralnego, i nas samych – czytelników między biegunami: historii, która chce odejść w przeszłość, przeszłości, która pragnie spokoju, a teraźniejszości, która historią i przeszłością karmi się w taki czy inny sposób, mniej lub bardziej paskudny, zazwyczaj bezprawny (książkę domyka komunikat: „Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych miejsc, osób, zdarzeń i drugiej wojny światowej jest zamierzone, a także kompletnie nieuprawnione”).

Historia, pisze Karpowicz, to największe obrzydlistwo, jakie może przywrzeć do człowieka. Nie ma w niej wielkiej godności ani chwały. To pozostałość po zadawanych gwałtach. Historia „jest zawsze przeciwko ludziom, a najbardziej – kobietom”. Jej odpominanie wszystkich czyni starymi, pozbawia dziecięcej, niewinnej naiwności. Starość jest bolesnym produktem historii, dlatego karmi się licznymi kłamstwami, zadawnionymi ranami, nieprzebaczonymi winami. Młodość nie zna historii, dlatego żyje złudzeniami.

Karpowicz nie dąży do restytucji polskiej racji stanu, ducha polskości. Zresztą nie rewiduje też mitów narodowych, tradycji. Najmniej jednak, mam wrażenie, traktuje o polskości, o rezerwuarach narodowej tożsamości. Nie czuję, by dystansował się wobec odziedziczonych formuł bycia Polakiem, raczej z delikatnością nachyla się nad poranionymi miejscami, w których się wykuwały: ściółką języka, skibami tożsamości. Dużo czułości dostrzegam w zdaniach podsumowujących polskie wojenne losy: „Broń ukradziona, życie wcześniej wyrwane historii z gardła”. W tym konkretnym przypadku mowa o Miszy, mężu Sońki. Karpowicz nie mówi o Polakach, Białorusinach, Niemcach, mówi o kilku konkretnych osobach. Ale kiedy jego narrator podsumowuje ich losy zdaniem: „Czas małych zdarzeń jeszcze nadejdzie. Ale nie dla was. Was już zmiotło duże”, czyni z jednostkowych losów parabolę. Czego? Tęsknoty za życiem bez tego „dużego”, za zwyczajnym światem „bez przemarszu wojsk, bez słów wielką krzyczanych literą, bez Godziny W i innych cmentarzy”. Za życiem po prostu. Bo ono historii nie potrzebuje, doskonale radzi sobie samo i ma wiele do zaoferowania. To historia potrzebuje życia, żywi się nim, pochłania je nienasycona.

„(…) dusze pomknęły tuż w ślady
Za wybawczym Hermejem w podziemne posady, (…)
Aż się na asfodelu dostały lewadę”

W powieści Karpowicza nie dostrzegam lekcji patriotyzmu, wezwania do poszerzenia ram, przez które patrzymy na świat też niekoniecznie. Ta powieść nie celuje w restytucję historii. Karpowicz nie chce ożywiać tego, co było, nie przywraca zmarłych życiu, nie wyprowadza z grobów łazarzy polskich dziejów. Sztuka powieściowa w jego wydaniu nie służy wskrzeszaniu. Cud w nią wpisany, sprawczość tej powieści objawia się w geście wręcz geometrycznie odwrotnym. Nie o dziady tu chodzi, ale o rytuał zgoła przeciwny. Apostrofa do czytelnika z końca książki dobitnie o tym świadczy: „Misza przyszedł… […] Jest i Witek. I Janek. […] Brakuje tylko jednej osoby, żeby powstało kworum modlitewne. Żeby wreszcie pożegnać się z historią, zaciekłym wrogiem. […] Kogoś brakuje. Może potrzebujemy właśnie ciebie? Bardziej niż umiemy poprosić?”. Tu chodzi o godne zajęcie miejsca w kondukcie pogrzebowym, o odprowadzenie zmarłych tam, gdzie wreszcie odpoczną od utarczek historii, polityki, od teraźniejszości.

Utwór Karpowicza ma dwoje bohaterów i jakkolwiek na pierwszym planie pozostaje piękna, dramatyczna, liryczna, prawdziwa-nieprawdziwa Sonia, o tyle to Ignac pozostaje zasadniczym medium tej opowieści. Bez Igora/Ignaca, bez jego narracji, jego opowiadania, jego spektaklu teatralnego, Sonii po prostu mieć nie możemy. Ignac zamienia obecność Sońki, tkankę jej słów na znaki, to znaczy obrazy przeszłości. To mechanizm przez teoretyków literatury nazywany semiozą, to również jeden z podstawowych rytuałów politycznych: zamiana ciała w znak, wydarzenia w symbol, czyichś losów w alegorię. Ignac przeprowadza Sonię w przeszłość, pozwala jej odejść w czasową dal. W tej właśnie mierze Karpowicz skłania do postawienia pytań naprawdę fundamentalnych. Albowiem Igor/Ignac to nie tylko figura miejskiej, rozkrzyczanej, goniącej za nowościami kultury warszawskiej. Ignac to zarazem anioł śmierci. Pełni funkcję psychopomposa, przewodnika dusz ze świata żywych na bezkresne łąki krainy zmarłych. Ubrany w sandały, wysłuchujący opowieści Sońki, pośredniczący własną opowieścią między nią a nami, wreszcie łagodnie odprowadzający ją w czasową dal („Przeprowadź mnie – powiedziała Sonia”) jest Ignac figurą Hermesa, woźnicy dusz. Karpowicz adaptuje tę mitologiczną figurę (epifanie bogów są uwarunkowane czasowo i przestrzennie w zewnętrznych formach ich pojawu, tłumaczył w pięknym wykładzie Karl Kerényi [1]).

Życie Sońki to ukradzione historii dwa tygodnie szczęścia z Joachimem. Reszta to już tylko długa noc nadchodzącej latami śmierci, dekady pełnego rezygnacji czekania na angelosa, boskiego wysłannika, który pozwoli jej odejść. Bo w chrześcijaństwie to nie człowiek udaje się do niego, by przewiózł za drobną opłatą w zapomnienie, to znaczy w przeszłość, która nie będzie wracała, by rzucać swój wampirzy cień na teraźniejszość żyjących. W chrześcijaństwie przewodnik dusz sam po nas przychodzi. Póki to się nie stanie, nie możemy pozbyć się pamięci, tego skandalicznego pomieszania mar przeszłości z niespokojnym tchnieniem dnia dzisiejszego.

Ignacy jako psychopompos to jednocześnie Igor inscenizujący w Teatrze Narodowym spektakl oparty na historii Sonii, to Igor upowszechniający jej dzieje, opowiadający je widzom przedstawienia i nam, czytelnikom książki Karpowicza. To Igor, dla którego gestem etycznym jest ujawnianie – pozostawianego z reguły na zapleczu – całego machinarium tworzącego opowieści, produkującego emocje widzów bądź czytelników. W ten sposób Karpowicz pośrednio pyta nie tylko, jak odprowadzać tych, którym należy się spoczynek, nie tylko o to, co im to daje, ale również, co przewodniczenie zmarłym w ich podróży daje właśnie samemu Hermesowi, to znaczy w tym konkretnym przypadku każdemu z nas. Kadisz, który pojawia się na samym końcu powieści, to nie tylko sygnał ironicznego dystansu wobec modnych tematów i wytartych klisz. Nade wszystko jest to mechanizm znany z tragedii attyckiej pod nazwą „chóru”. Chór bowiem był metonimią wszystkich uczestników misterium teatralnego, wszyscy zgromadzeni w amfiteatrze uczestniczyli w chórze, chór wszystkich reprezentował i w imieniu każdego przemawiał. Tak też i Karpowicz włącza nas wszystkich w krąg tych, którzy wraz z Hermesem/aniołem śmierci/Ignacym odprowadzają duszę Sonii na łąki świata zmarłych („Kogoś brakuje. Może potrzebujemy właśnie ciebie?”). W ten sposób, odprawiając odwrócony rytuał dziadów, wszyscy jesteśmy woźnicami dusz, przewodnikami zmarłych, przeprowadzamy ich ku światu im właściwemu, otwieramy przed nimi bramy przeszłości.

Również i takie kwestie rodzi autotematyczny oraz metahistoryczny wymiar tej książki. Jak przetwarza się śmierć na wzruszenie, tragedię na podściółkę patriotyzmu, nieszczęście na zwornik tożsamości? Po jakich szlakach biegną ściegi identyfikacji? I przede wszystkim: jak nie zatracić w takich transpozycjach moralności, jak zachować etyczność gestów? „Jakiekolwiek podobieństwo […] jest zamierzone, a także kompletnie nieuprawnione” – bo czy w ogóle ktokolwiek może rościć sobie prawo do przemawiania głosem tych, co wciągnięci w trzewia historii zawierzają słuchaczowi/pisarzowi produkt oddechu, jakim są ich życia, ich słowa? Nie o próżne zabawy w zapętleniach narracyjnych tej powieści chodzi, a o zwykłą ludzką przyzwoitość. Stąd zaplecze techniczne, które nieustannie wyłazi na powierzchnię spektaklu, stąd widoczne w opowieści szwy narracyjne, ostentacja odautorskich wtrąceń.

Zatem jeszcze raz: Karpowiczowi nie o ocalenie przeszłości idzie, chyba nawet nie o usłyszenie głosu tych, którzy samotni i niemi giną na wszelkich Campi di Fiori tego świata. Chodzi o godne odprowadzenie zmarłych do ich krainy, o odprowadzenie historii w przeszłość – historii takiej, jaką była: bez reguł, bez porządku. Bolesnej i niezrozumiałej. W końcu przecież wszyscy znajdziemy się w krainie umarłych – na poplamionych krwią, niczym sukienka Sonii, kwietnych łąkach barwistanu. No bo jaka może być inna kraina zmarłych w świecie, w którym staruszki „wygrywają białe fugi mleka na ściankach wiadra”, koty zastygają jak dokumenty źródłowe, zaś niebo podparte jest widłami ustawionymi przez archanioła Gabriela? Hermes prowadzi do barwistanu tych, którym w końcu dane jest odpocząć od zgiełku egzystencji. Nauczmy się ich odprowadzać – to lekcja płynąca z powieści Karpowicza. Nauczmy się odprowadzać. Kiedyś sami zostaniemy odprowadzeni.

Przypis:

[1]  Karl Kerényi, „Hermes tradycji klasycznej”, w: tegoż, „Hermes przewodnik dusz”, przeł. J. Prokopiuk, Sen, Warszawa 1993, s. 5.

 

Książka:

Ignacy Karpowicz, „Sońka”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014.