Wiele narodów przeżyło swoją Wielką Wojnę. Wielka Wojna Rosjan (zwana tam zwykle Ojczyźnianą) rozpoczęła się w czerwcu 1941 roku, wraz z wtargnięciem hitlerowskich czołgów na terytorium Związku Radzieckiego, i pochłonęła niemal jedną piątą jego populacji. Narodowa trauma Hiszpanów, która wciąż potrafi dzielić rodziny i sąsiadów spadła na nich niespełna pięć lat wcześniej, z pierwszymi strzałami oddanymi przez nacjonalistów generała Franco (według Dulce Chacón, autorki wydanej niedawno u nas powieści „Uśpiony głos”, w dzisiejszej Hiszpanii nadal mają się dobrze wyzwiska w rodzaju rojos – ,,czerwoni” – i fachas – ,,faszyści”, od dwóch stron walczących w wojnie domowej). Dla wielu ludów południowej Azji, takich jak Hindusi, Wietnamczycy czy Indonezyjczycy, konflikt lat 1914-1918 i załamanie się światowych ,,wielkich mocarstw” był jedynie preludium do ich własnych Wielkich Wojen. Tymi miały stać się walki o niezależność od kolonialnych metropolii.
Swoją ,,Great War” wspominają również Brytyjczycy, dla których termin „Wielka Wojna” stanowi przede wszystkim przywołanie bezczynności i beznadziei przerywanego momentami grozy wyczekiwania w okopach pierwszego w XX wieku światowego konfliktu. To bezowocne, pochłaniające setki ofiar ofensywy nieskutkujące odbiciem nawet piędzi zaminowanego terenu; to również pierwsze zetknięcie młodych żołnierzy z bezosobowym terrorem gazów bojowych i ostrzału artyleryjskiego. Właśnie ten masowy i zdehumanizowany – a przy tym morderczy – charakter wojny pozycyjnej przesądził o spustoszeniu, jakie poczyniła w psychice zachodnich Europejczyków.
Wojna bez heroizmu
Brytyjczykom nie były obce obrazy wcześniejszych jałowych wojennych wysiłków i swobodnego rozporządzania ludzkim życiem, wystarczy wspomnieć tennysonowską ,,Szarżę lekkiej brygady”. Szarżujących w paszczę śmierci sześciuset kawalerzystów z czasów wojny krymskiej urasta jednak w wierszu do rangi narodowych bohaterów, wypełniających bez chwili wahania śmiertelne w skutkach rozkazy swych (niekoniecznie kompetentnych) dowódców. Szokujący jest kontrast tej wizji z twórczością żołnierzy-poetów I wojny światowej, którzy front zachodni znali od podszewki. Bohaterom Wilfreda Owena, Siegfrieda Sassoona i Isaaca Rosenberga ,,zgiętym wpół, jak żebraczka pod ciężkim tobołem” [1], ,,bladym, niedogolonym, oślepionym dymem [2]” nie jest dane, jak głosi tytuł najsłynniejszego wiersza pierwszego z tej trójki, ,,słodko i zaszczytnie umierać za ojczyznę”.
Jednak to nie tylko zgoła niebohaterski charakter wojny – spędzanej wśród błota, przenoszących zarazę gryzoni, świstu moździerzy i kłębów zabójczego gazu – ale i sama liczba ofiar wykluczała jakiekolwiek dywagacje o zaszczytach. W epoce okrzykniętego ,,Rzeźnikiem” marszałka Douglasa Haiga (przydomek przylgnął do niego po starciu nad Sommą, w którym zginęła rekordowa liczba około 485 tys. brytyjskich żołnierzy) nie mogło już być mowy o heroicznych jednostkach znanych cywilom z twarzy, nazwiska czy choćby nazwy oddziału. Ich miejsce zajęła masa. Liczeni w milionach zabici, ranni, zdeformowani. Oraz uporczywie pozostające w miejscu linie na wojskowych mapach.
Decyzja o zorganizowaniu w stulecie wybuchu Wielkiej Wojny wystawy w londyńskiej Narodowej Galerii Portretu w Londynie wydaje się wyzwaniem rzuconym tej masowości i dehumanizacji: przywracaniem nazwisk i twarzy poszczególnym bohaterom okrutnego wojennego teatru. Rzeczywiście: dużą część ekspozycji stanowiły obrazy, rysunki, fotografie i elementy dokumentacji medycznej przedstawiające zwykłych żołnierzy – ,,mężnych i potępionych” (,,The Valiant and The Damned”), jak głosi tytuł poświęconych im paneli. Obok portretów obwieszonych medalami dowódców znalazły się tu uwiecznione na pastelach Henry’ego Tonksa wizerunki żołnierzy z szokującymi deformacjami twarzy.
Portreciści w umieralniach
Rzadko pamięta się, że to w odpowiedzi na horror I wojny światowej nastąpił na Wyspach dynamiczny rozwój chirurgii plastycznej. Młody nowozelandzki laryngolog Harold Gillies, absolwent Cambridge służący w czasie wojny w okolicach Boulogne-sur-Mer, był tak poruszony tragedią okaleczonych żołnierzy, że przekonał głównego chirurga wojskowego, by założyć w szpitalu wojskowym w Aldershot pierwszy na świecie oddział zajmujący się ranami twarzy. Narodowi brytyjskiemu oszczędzono – lub może odmówiono? – widoku deformacji, z którymi stykał się na co dzień Nowozelandczyk. Pastele Tonksa nie były nigdy przeznaczone na widok publiczny, w odróżnieniu od zamawianych przez państwo paradnych portretów dowódców i odznaczonych. Artysta pracował nad nimi z własnej inicjatywy, szkicując w niewyobrażalnie zatłoczonych frontowych ,,umieralniach”, których ścisk i brud bywał dla pacjentów równie niebezpieczny, jak odniesione rany.
Tonks nie był jedynym artystą, który obrał taką drogę. Podobnie postępował w czasie wojny irlandzki malarz William Orpen, powołany przez państwo na front zachodni w roli ,,oficjalnego portrecisty”. Orpenowi nie wystarczała jednak skrzętna produkcja wizerunków generałów i polityków. Wsławił się co prawda monumentalnymi płótnami przedstawiającymi konferencję wersalską (,,Konferencja pokojowa na wybrzeżu d’Orsay” oraz ,,Podpisanie traktatu w Sali Lustrzanej” – oba do obejrzenia w londyńskim Imperial War Museum), jednak zdecydowanie bliższe jego sercu były portrety szeregowców, poległych i niemieckich jeńców wojennych. Postawa Orpena przywodzi na myśl analogię z tworzącym wiek wcześniej Francisco Goyą, porzucającym obowiązki nadwornego malarza, by oddać się tworzeniu politycznie ryzykownych ,,Okropności wojny” – rycin dokumentujących okrucieństwo hiszpańskich walk o niepodległość. Nawet najbardziej konwencjonalne dzieła irlandzkiego portrecisty jasno wskazują na jego stosunek do wojennej rzeczywistości. Portret kapitana Wooda z irlandzkiego oddziału fizylierów (,,Portrait of Captain Wood of Royal Inniskilling Fusilliers”) przedstawia przygarbionego weterana o zaniepokojonym spojrzeniu: ocalałego, otoczonego szacunkiem, lecz nieodwracalnie odmienionego przez piętno Wielkiej Wojny.
Według biografów Orpen przez całą karierę żywił skrytą niechęć do notabli, którym zawdzięczał kolejne zamówienia. Dobrze ilustruje ją historia jednego z jego najważniejszych dzieł, również wystawionego w galerii obrazu: ,,Nieznanemu żołnierzowi brytyjskiemu poległemu we Francji”. Pokazany po raz pierwszy w 1923 roku obraz przedstawiał owiniętą we flagę trumnę, strzeżoną przez dwójkę groteskowo wychudzonych szeregowców, nagich pod warstwą pomiętych i poszarpanych koców. Wstrząśnięty realiami wojny i rozwścieczony niekompetencją dowódców malarz zadedykował płótno ,,Rzeźnikowi” Haigowi. Nie przeszkodziło mu to zwrócić się z prośbą o wystawienie go w Imperial War Museum. Jak łatwo się domyślić, londyński przybytek kultury nie był specjalnie zachwycony obywatelską inicjatywą Irlandczyka i obraz został przezeń przyjęty dopiero po zamalowaniu przez Orpena przypominających szkielety żołnierzy.
Jak odchodził futuryzm
Deformacji ulegały jednak nie tylko twarze i losy żołnierzy. Wielka Wojna kruszyła również porządki myślowe, wizje świata i prądy artystyczne. Doskonale obrazuje to eksponat otwierający wystawę – pozornie nie na miejscu w Narodowej Galerii Portretu. Awangardowa rzeźba sławnego amerykańsko-brytyjskiego artysty Jacoba Epsteina zatytułowana ,,Kamienne wiertło” – rozpoczęta przed 1914 rokiem – w zamyśle miała być hymnem na cześć nowej zmechanizowanej epoki, jedności czy wręcz stopienia się ludzi i stworzonych przez nich maszyn, wydajności i energii ,,zautomatyzowanego” Nowego Człowieka. Pierwotny projekt przedstawiał muskularnego robota o ludzkim torsie, pajęczych nogach i głowie przypominającej byka, pochylonego nad wiertłem pneumatycznym. Wieści z frontu zmusiły jednak Epsteina do zrewidowania swojej utopijnej wizji. Jak boleśnie wykazały Marna i Ypres, Somma i Passchendaele, technologia mająca wyzwolić człowieka od jego fizycznych ograniczeń przyczyniła się do jego zniszczenia. Patrzący z postumentu robot Epsteina zachował byczą głowę i beznamiętne spojrzenie automatonu. Resztę jego ciała rzeźbiarz poddał natomiast symbolicznemu okaleczeniu – jedno z umięśnionych ramion zostało pozbawione dłoni, drugie zaś całkowicie odjęte; zniknęły nogi i tytułowe ,,kamienne wiertło”. Obraz triumfalnego pochodu technologii ustąpił miejsca zadumie nad klęską – poniesioną zarówno przez technologię, jak i przez jej ludzkich twórców.
Epstein zareagował na horror wojny dobrowolną dekonstrukcją swojego dzieła. W swoich poczynaniach trzymał się jednak założeń anglosaskiej awangardy: jego sztuka miała szokować, prowokować, burzyć ustalony porządek. Jak pokazywała końcowa część wystawy, ,,Tradycja i awangarda”, inni brytyjscy artyści starali się pokonać dramatyczne zakręty historii w zgoła inny sposób. Portrety pokazane w brytyjskiej sekcji ,,Tradycji i awangardy” obrazują odwrót większości malarzy od eksperymentów właściwych futuryzmowi. Jego specyficznie brytyjska odmiana, zwana wortycyzmem, była przed wojną promowana m.in. przez Ezrę Pounda, Wyndhama Lewisa i członka grupy Bloomsbury, Rogera Frya. Prorocy tego kierunku odrzucali odtwarzanie i przetwarzanie rzeczywistości na rzecz geometrycznych kompozycji i abstrakcyjnej fascynacji ruchem. Na chaos i zniszczenie lat 1914-1918 zareagowali jednak desperacką (a może heroiczną?) próbą powrotu do ustalonych kategorii – zarówno estetycznych, jak i etycznych i społecznych. W obliczu chwiejącego się światowego porządku wortycyści albo dobrowolnie zwinęli sztandary, albo przynajmniej przydali im bardziej przygaszonych i złamanych barw.
Zupełnie inaczej na ,,zmierzch ludzkości” zareagowali natomiast artyści niemieccy, których dzieła również mogliśmy znaleźć w tej części wystawy. Gorycz militarnej klęski, upokorzenie związane z zapisanym w traktacie wersalskim ,,artykułem o niemieckiej winie”, zawrotnie szybka przemiana monarchii w republikę i zapaść ekonomiczna (wywołana nie tylko kosztami wojny, ale i drakońskimi sankcjami finansowymi nałożonymi przez zwycięzców) obudziły w mieszkańcach upadłego imperium radykalne nastroje społeczne. Z oczu Niemców opadła zasłona kłamstw o potędze, honorze i waleczności, jakimi karmiła ich dotąd państwowa propaganda, zaś słaba politycznie i ekonomicznie Republika Weimarska przynajmniej na początku nie oferowała wiele w zamian. Trudno się zatem dziwić bezkompromisowości, z jaką powojenni niemieccy ekspresjoniści kwestionowali zastane w sztuce i społeczeństwie porządki. Na wystawie można było oglądać ich najbardziej kanoniczne dzieła, jak chociażby ,,Autoportret jako żołnierza” Ernsta Ludwiga Kirchnera, na którym artysta przedstawił siebie jako palącego papierosa weterana bez dłoni, pozującego z patrzącą na niego smutno nagą kobietą. Poruszają też portrety okaleczonych, zubożałych gwałtownie żołnierzy autorstwa Maxa Pechsteina i Emila Nolde’a. W odróżnieniu od brytyjskich, niemieccy portreciści nie wahają się śmiało wskazywać na trudności weteranów z powrotem do cywilnego życia, na czekającą ich niepewność finansową, na szukanie ukojenia w hazardzie, alkoholu i prostytucji.
Monarchowie i terroryści
Na wystawie zabrakło twórców rosyjskich, których kraj i kontekst kulturowy przeszły w latach 1914-1917 jeszcze dramatyczniejszą przemianę. Jednak widzowie mogli dziwić się podwójnym portretom bliźniaczo podobnych do siebie (i spokrewnionych) brytyjskiego króla Jerzego V i rosyjskiego cara Mikołaja II, eksponowanych w jednej z pierwszych sal. Mimo chwil dzielonych w luksusowych komnatach pałacu w Windsorze, losy obu były nierozerwalne sprzężone z losami rządzonych przez nich państw – jeszcze przed zakończeniem wojny, Mikołaj wraz z rodziną został zamordowany przez bolszewików w kupieckim domu w Jekaterynburgu. Jego kuzyn Jerzy zmarł we własnym łóżku w 1936 r., dożywszy wieku 71 lat.
Ta sekcja wystawy, zatytułowana ,,Monarchowie i zabójca” (,,Royalty and the Assassin”), analizuje propagandowe funkcje wizerunków liderów wielkich mocarstw. Obok Jerzego V, Mikołaja II i niemieckiego cesarza można oglądać uginającego się pod ciężarem odznaczeń prezydenta Poincaré. Pojawia się też portret niepokojący i nieprzystający do reszty. Szereg pysznych płócien przedstawiających rodziny królewskie urywa się nagle, pozostawiając widza sam na sam z fotografią prasową Gawriło Principa, zrobioną kilka minut po jego ujęciu przez policję. Twarz zabójcy arcyksięcia Ferdynanda wyraża głęboki smutek. Jego portret stanowi jednak kolejne przypomnienie o ludzkim wymiarze Wielkiej Wojny, zbyt często widzianej jako wywołany bezosobowymi siłami konflikt pionków na szachownicy.
To właśnie troska o nadanie wojnie ludzkich rysów wydaje się myślą przewodnią wystawy. W obliczu przygniatającej dehumanizacji tego pierwszego prawdziwie masowego konfliktu – szokującego zarówno samą liczbą ofiar, jak i poczuciem bezcelowości ich śmierci – decyzja o upamiętnieniu lat 1914-1918 właśnie w Narodowej Galerii Portretu urasta do rangi niemal metafizycznego protestu. Nie chodzi tu o zakłamywanie historii przez próbę powrotu do heroicznej narracji znanej z wiersza Tennysona. Przedstawieni tu uczestnicy konfliktu nie odgrywają raz jeszcze ,,słodkiej i zaszczytnej śmierci za ojczyznę”. Przeciwnie, londyńska wystawa zaprosiła widzów do zastanowienia się nad jednostkowymi losami w całej ich złożoności – od rzeczywistych aktów wojskowej odwagi po fizyczne i psychiczne unicestwienie, od znużenia i demoralizacji po bohaterski sprzeciw wobec wojennej machiny.
Przypisy:
[1] Wilfred Owen, „Dulce et decorum est” [oryginał].
[2] Siegfried Sassoon, „Counter-Attack” [http://www.bartleby.com/136/2.html], tłumaczenie autorki.
Wystawa:
,,The Great War in Portraits”, Narodowa Galeria Portretu, St Martin’s Place, Londyn. 27 lutego – 15 czerwca 2014 r.