„Weź wszystko to, czego jeszcze nie miałaś odwagi ubrać” – radzi mi przyjaciółka, gdy w gorączce pakuję się do Londynu. Wrzucam więc do walizki złotą spódnicę, półprzezroczysty jedwabny kombinezon, zamszowe botki. Georg Simmel pisał: „O modzie nie można powiedzieć, że jest, moda się zawsze staje”. W Londynie, multikulturowym tyglu uznawanym przez wielu za najbardziej kreatywne miasto świata, moda stawała się na każdym kroku. Jednak nie na ulicy, gdzie najbardziej się tego spodziewałam. Moda namacalnie i fundamentalnie uobecniała się w – zwykle uważanych za powściągliwe – instytucjach kultury i sztuki.

Pierwsze było Tate Modern z dwiema imponującymi wystawami: wycinankami Matisse’a i retrospektywą Kazimierza Malewicza.

Ilustracja do Smakując

Henri Matisse, rywal Pabla Picassa i jeden z największych współczesnych malarzy-kolorystów, w ostatnim okresie swojego życia ograniczony ruchowo na wózku inwalidzkim, pędzel zmienił na nożyczki. Pracował jak projektant mody – szkicował,wycinając kształty w papierze. Początkowo traktował kolaż jako wstęp do pracy właściwej – malarstwa – z czasem jednak przyznał mu autonomię. Artysta wycinał, warstwami przypinał kolorowe elementy na ścianie, kształtował żywą formę. „To już nie pędzel, który wymyka się i ślizga po płótnie, ale nożyce, które wcinają się w papier i kolor” – mówił. Praca z materiałem kształtuje myślenie, formę, rytm. To fascynacja wycinankowym muralem Matisse’a „The Dance” skłoniła choreografa Leonida Massine’a do współpracy z artystą. Zachwycony ruchem i rytmem kompozycji Massine wykrzyknął: „Taki rodzaj tańca mam nadzieję ujrzeć pewnego dnia! Czy nie zechciałbyś pomóc mi ożywić ją [kompozycję] ponownie w balecie?”. W efekcie powstały scenografia i kostiumy do „Rouge et Noir”.

Podobnie u Malewicza – droga jego artystycznego rozwoju, od malarstwa figuratywnego do suprematyzmu (i z powrotem), była imponująca. Od początku sprawdzałsiłę idei i swojego intelektu w konfrontacji z materią. Artysta wspólnie z futurystami wkrótce po tym, gdy w 1913 r. razem ogłosili manifest o rozpadzie języka, odrzucając racjonalność myśli i formy (warto wspomnieć w tym miejscu ukuty przez poetę Aleksieja Kruczonycha charakterystyczny termin –zaum, czyli „poza powodem”), wystawili operę „Victory over the Sun”. Pracując nad kostiumami i scenografią do dzieła o człowieku przyszłości, chwytającym słońce i zapoczątkowującym nową erę, w której czas został zniesiony, Malewicz krążył wokół „punktu zero” współczesnej sztuki. Wreszcie w 1915 roku przeniósł na płótno „Czarny kwadrat na białym tle”, datując jego stanie na dwa lata wcześniej, . Tym samym jednoznacznie wskazał na czarny kwadrat jako na ideę, która utrwaliła się w jego umyśle podczas pracy nad geometrycznymi formami kostiumów.

W Tate, jak i w innych świątyniach sztuki, uderza niezwykle sprawne przełożenie treści ekspozycji na komercyjny język gadżetów. Wystawy, świetnie zaprojektowane narracyjnie i przestrzennie, wyrzucają widza wprost na dedykowane im sklepiki. A tam po pierwsze – reprodukcje i książki, po drugie – matisse’owskie kubki, chustki, pierścionki. Surowe suprematystyczne kompozycje na torbach, notesach, cyferblatach zegarków. W pierwszej chwili odnoszę wrażenie, że wystawa ma być wielką inspiracją do zakupów, a dobór artystów dyktowany jest łatwością adaptacji ich dzieł na nadruki. Po chwili jednak pojawia się refleksja nad relacją sztuki „czystej” i użytkowej. Czy Matisse nie projektował wnętrz i ceramiki, a jego kolaże nie powstawały na zamówienie, służąc celom dekoracyjnym? Malewicz zaś – czy nie wykładał grafiki użytkowej i nie utrwalał na płótnach swoich klientów? W każdym szaleństwie można stracić umiar, ale zakup albumu czy gadżetu z nadrukiem przedłuża doświadczenie obcowania ze sztuką – doświadczenie emocjonalne, intelektualne, użytkowe. Ponadto służy edukacji estetycznej. „Czarny kwadrat” jako magnes na lodówce może być pretekstem do rozmowy na temat relacji znaczenia i formy, negacji i obecności – bo dlaczego by nie?

W londyńskich galeriach uderzające jest niezwykle sprawne przełożenie treści ekspozycji na komercyjny język gadżetów. Wystawy wyrzucają widza wprost na stworzone dla niego sklepiki. | Agata Dąbrowska

Nieco inaczej prezentował się butik w Serpentine Gallery. Oprócz Mariny Abramović, obecnej w galerii przez 512 godzin bez przerwy, można było również znaleźć parasole i ołówki sygnowane jej logo, buty zaprojektowane przez odzieżową markę COS i perfumy Comme de Garçons, stworzone ku czci galerii położonej w sercu rozległego Hyde Parku.

Oglądam zapowiedź performance’u, kontestuję: „No nie, kolejne zaproszenie do «bycia obecną». Czy to nie odcinanie kolejnych kuponów?”. Idę jednak. Wszystkie rzeczy osobiste i smart-urządzenia łączące ze światem zostawiam w schowku, wkładam wygłuszające słuchawki. Wchodzę do galerii – ludzie siedzą, leżą pod kocami, trzymają się za ręce. Gdzie jest Marina? Publiczność oddaje się medytacji, ale w momencie gdy pojawia się artystka, wodzi za nią wzrokiem, potem ciałem. W jednym z pokoi Abramović chwyta ze rękę współkuratora i z zamkniętymi oczami, miarowo, krok po kroku, przechadzają się od ściany do ściany. Idę i ja. Nauka chodzenia z Mariną? Sceptycyzm słabnie, coś zaczyna się dziać. „Zrobiłam wszystko to, co dotychczas, by dotrzeć właśnie tutaj. By stworzyć pracę wyłącznie z ciała, obecności i przestrzeni” – deklaruje artystka. I ta relacja działa. Tak jak perfumy, które stapiając się ze skórą, tworzą niepowtarzalny zapach, i buty, które w miarę chodzenia dopasowują się do stopy. Materialną formą zapraszają przecież do niematerialnych doświadczeń. W tym sensie wszystko wydaje mi się spójne – tak zakryty we flakonie zapach przestrzeni, jak i buty, symbol drogi. A propos mody i systemu powiązań, czy muszę dodawać, że 512 godzin obecności Abramović w Serpentine finansowała marka Givenchy?

gaulriere

Zwiedzając dalej, docieram na wystawę „The Fashion World of Jean Paul Gaultier. From the Sidewalk to the Catwalk” w Barbican Centre, sercu architektonicznej utopii Barbican Estate. Ona żyje! Tak jak i żyją manekiny na wystawie Gaultiera, geniusza i zarazem enfant terrible światowej mody. Z mappingiem na twarzach i czujnikami ruchu, które uruchamiają monolog bądź syreni śpiew, manekiny nosząna sobie ikony. I nie chodzi o kawałek perfekcyjnie skrojonej tkaniny czy nowatorską konstrukcję. Jest tu na przykład gorset, w którym podczas rewolucyjnej trasy koncertowej „Blond Ambition World Tour” Madonna śpiewała na scenie „Like a virgin”, symulując masturbację, i który w ten sposób stał się ikoną pop-kultury oraz symbolem przełamywania tabu w seksie, religii czy ubiorze.

Gaultier mówi: „Jedynie średniowieczny koncept biustonosza ma płeć”. Wszystkie inne formy stroju to kwestia kultur, tradycji i praktyk, które utrwaliły się w konwencji ubioru. Ciało dla Gaultiera jest jak płótno –na nim i poprzez nie materializuje on idee, dekonstruuje kody kulturowe, rozumienie seksualności, kontestuje ciało jako stałą, niezmienną formę. Androginiczne muzy, treści pop-kultury czy egzotyczne tradycje były dla projektanta przyczynkami do gry w tożsamość. I tę grę świetnie przedstawiają właśnie ożywione manekiny, które – po simmlowsku – nie są jedynie, a zawsze się stają.

Niezmiennie (a może zawsze od nowa) fascynuje, w jaki sposób kawałek tkaniny (także złota spódnica) stwarza (i przekracza) sytuację, osobowość, normy społeczne. Fakt, że uformowana materia wpływa na to, co niematerialne, umykając słowom i statystyce. Wyraźnie przypomina mi się w tym miejscu wypowiedź aktora, Ralpha Fiennesa, gdy opowiada jak szyty na miarę, trzymający ciało w ryzach surdut, tworzył jego filmową postać – Gustawa H., powściągliwego, ale ekspresyjnego w mowie i w ruchach konsjerża hotelu Grand Budapest. Przymiarki kostiumu kształtowały postać w równym stopniu, co ćwiczenia aktorskie.

Londyńską wisienką na torcie okazuje się splendor włoskiej mody w Victoria & Albert Museum. Nie byłoby glamouru Hollywood bez włoskiego krawiectwa – i odwrotnie. Zrujnowaną po drugiej wojnie światowej gospodarkę Włoch wspomógł Plan Marshalla i pożyczka amerykańskiego rządu, a przemysł modowy oraz krawiectwo stanowiły lwią część włoskiego eksportu. Dziś natomiast ponad 80 proc. fabryk, w których tradycyjnie przetwarza się jedwab, wełnę i skóry, znajduje się w chińskich rękach.

Moja garderoba sprawdziła się w Londynie znakomicie. Jednak moda to nie tylko kwestia stylu. Ani chwilowy kaprys czy próżność. To kwestia rzeczywistości, w której żyjemy – politycznych, ekonomicznych, osobistych (nie)codziennych wyborów.

 

Ilustracje:

[1] Agata Dąbrowska;

[2] www.neversatisfiedbutworkinghard.tumblr.com